TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

piątek, 9 grudnia 2011

hummusowy dobrobyt

W niektórych krajach to mają za dobrze.
Na przykład w Kalifornii...
taka fota dotarła do mnie zza oceanu:

Przysłana wraz z retorycznym pytaniem: czy jest tyle hummusu w całej Polsce?
...
chlip!

poniedziałek, 24 października 2011

Tęsknota do makaronu

Po powrocie z Turcji napadła mnie ogromna ochota znajomych smaków. Przez dwa tygodnie jadłam zupełnie pyszne i niesamowite rzeczy i ani przez chwilę nie myślałam czy to o ogórkach kiszonych czy pierogach, ani nawet polskim chlebie z masłem. Ale kiedy wróciłam to natychmiast, natychmiast zapragnęłam tego wszystkiego, co kojarzy mi się z domem.

Zaczęłam od makaronu. Nie wiem kiedy ostatnio miałam aż dwutygodniową przerwę w jego jedzeniu! Niby nie kojarzący się w oczywisty sposób z Polską - makaron jest tak naprawdę daniem goszczącym w tym kraju wyjątkowo często: i w menu wegetarian, i menu studentów, i tych często jedzących na mieście... Nie znam nikogo kto nie lubiłby makaronu. Więc po powrocie oczywista była pierwsza myśl, kiedy przyszło ugotować obiad dla całej rodziny. A było to tak:

PENNE W SOSIE POMIDOROWYM Z KAPARAMI 
dla 6 osób

2 opakowania (czyli 1kg) penne pełnoziarnistego lubella (absolutnie najlepsze na świecie!)
2-3 czerwone cebule (były tak soczyste, że płakałam jak głupia)
3 ząbki czosnku
3 puszki pomidorów, krojonych najlepiej - albo pomidory świeże, ale to mocno wydłuża cały proces
słoiczek (duży) kaparów
oliwa z oliwek
świeża bazylia z ogrodu mamy
parmezan albo inny twardy ser tego typu

Zaczynam zawsze od podsmażenia czosnku i cebuli na oliwie. A dalej rzecz jest oczywista: trochę wre, trochę pryska pomarańczowym sosem na sukienkę, alan w tym czasie ściera parmezan, trzeba jeszcze wyskoczyć do ogrodu narwać bazylii (trzeba pamiętać, żeby bazylią posypać na samym samym końcu, tzn na talerzu, bo ugotowana traci aromat).
A potem jemy.
Babcia była zachwycona.

sobota, 1 października 2011

Na ulicy w Stambule

sprzedawcy gotowanej kukurydzy przy przystani Eminönü
Stambulczycy jedzą na ulicy. Namiętnie. Może zresztą namiętność ta jest tym większa, że się na ulicy nie całują. Choć w stolicy Turcji nie czuje się ani trochę ducha muzułmanizmu (no, może poza śpiewami Muezzinów, wzywającymi pięć razy dziennie do modlitwy swoim pięknym, wibrującym śpiewem - ale śpiewy te tak zlewają się z ulicznym gwarem, że stają raczej częścią fonicznego krajobrazu niż faktyczną odezwą zachęcającą do czegokolwiek) - to znaczy, nikt nie kryje się np. z publicznym piciem alkoholu, a kobiety częściej można zobaczyć ubrane nader skąpo niż w chustkach na głowach - to jednak nie można dostrzec na ulicy całujących się par. W tym kraju uznaje się to za nieobyczajne, czy może zwyczajnie niesmaczne, szczególnie na prowincji, choć - jak się przekonaliśmy, ofuknięci przez całkiem młodego gościa na jednym z dworców autobusowych - także w całkiem sporych miastach zachodniej Turcji. Może to, że nie udało się dostrzec pocałunków na ulicach Stambułu było też zupełnym przypadkiem - choć w mieście tym, w którym mieszka 16 milionów ludzi, ma się wrażenie, że wszyscy na raz postanowili właśnie wyleźć z domu, więc potencjalnych, a niedoszłych całujących widzieliśmy przez te kilka dni dość sporo. Za to publicznie i bardzo aktywnie jedzących - tłumy. 

sprzedawca portakal i nar suyu przy Karaköy
I nie chodzi nawet o uliczne knajpki, o stoliki wystawiane z kafejek na chodniki, ale właśnie o dosłowne: jedzenie na ulicy. Czyli jedzenie w biegu, kiedy się dokądś idzie, ewentualnie zatrzymuje na chwilę i przysiada na ławce, bądź stoi opierając o mur, żeby obgryźć tę kupioną za 1 lira (1,60zł) kolbę gorącej, gotowanej albo grillowanej, kukurydzy.  Kiedy się przechodzi przez most Galata i między jednym brzegiem a drugim wsuwa koefte w bułce kupione od panów z wózkami, na których grilluje się mięso, a obok rusztu leżą wielokolorowe papryki i poszatkowana już sałata. Albo kiedy się w pobliżu wielkiego bazaaru, na placu Beyazit, gdzie przed meczetem lokalni mężczyźni sprzedają niewiele warte starocie, dostaje za lira pilav: gorący ryż z dodatkiem cieciorki, nakładany na plastikowy talerz z oszklonego wagonika (podobnego do tych, które na polskich festynach używa się do popcornu), do którego szklanych ścianek ściśle przylega biały stos gotowanego ryżu, równo przedzielany cieńszymi pasami beżowej ciecierzycy. Za dodatkowego lira można poprosić do tego kilka drobnych kawałków gotowanej piersi kurczaka. No i wszędzie, dosłownie wszędzie - czy to na ruchliwej ulicy czy na placu przed uniwersytetem; od pana z baru z kebabem, z kiosku z gazetami czy prosto ze stolika tylko w tym celu ustawionego na chodniku - można dostać portakal suyu, czyli sok pomarańczowy, wyciśnięty każdorazowo na zamówienie, czasami przez nieco zbyt brudne męskie ręce. 
Osmanli Macunu

A do tego są słodycze. Obowiązkowo lepkie. W Turcji nawet lody są lepkie, i to nie tak jak zwykle - jak słodkie mleko - ale lepkie jak karmel, jak twarde landrynki. Bardziej niż zwykłych lodów mają konsystencję raczej zimnej krówki ciągutki, a lodziarze nieustannie ubijają je w wystawionych na ulicę ladach długimi metalowymi drągami, często zresztą wyciągając z nich cały ogromny kłąb takiego loda (o dziwo trzymający jeden w miarę zwarty kulisty kształt) i obracają nim na tych drągach ponad ladami, a czasem i swoimi głowami, ku uciesze patrzących dzieci. Inną lepką i gęstą cukierkową pastą jest Osmanli Macunu: występuje w wielu kolorach i z każdego trochę nakłada się zamawiającemu na patyk tworząc tym samym tęczowego lizaka. Wygląda ciekawie, ale też okrutnie słodko.

No i oczywiście, na szczycie tego całego stambulskiego ulicznego jedzenia jest Balik Ekmek... A o tym niżej.

niedziela, 25 września 2011

Balik Ekmek - czyli Ryba Chleb

Z cyklu "jedzenie w Stambule"


Balik Ekmek jest wynalazkiem stambulskim, nie można go dostać w żadnej innej części Turcji. Nie wiem nawet czy można go znaleźć gdziekolwiek indziej niż przy stambulskim nadbrzeżu Eminönü, przy moście Galata łączącym ze sobą dwie europejskie części miasta: tę starszą, bardziej historyczną i turystyczną (z okolicą Sultanahmet i pałacem Topkapi na czele) oraz tę współczesną, wielkomiejską i nie różniącą się - jeśli oceniać po charakterze głównego spacerowo-zakupowego deptaku okolicy o nazwie Beyoglu- od innych kosmopolitycznych europejskich miast. Na moście stoją po obu jego stronach, w długich rzędach wędkarze, najczęściej mężczyźni, pochyleni nad swoimi wędkami przerzuconymi na drugą stronę i sięgającymi głęboko w dół, aż do tafli wody. Łowią ryby, które pewnie sprzedają potem smażącym je i wkładającym w chleb wraz z plastrami cebuli i sałatą sprzedawcom Balik Ekmek. A może łowią je dla siebie? Nie było jak tego ustalić. Wzdłuż utworzonego przez nich równego rzędu tłoczą się jeszcze inni sprzedawcy ulicznego jedzenia, a także okazjonalnie sprzedawcy rybich zanęt i innych tego typu wędkarskich gadżetów.Wszędzie tłoczno i wrze, a przed mostem, przy przystani najwięcej osób tłoczy się przy budce-straganie, pełnym smażących się ryb, niedaleko którego jest kilka ławek, przy krótych stoją jeszcze butelki z sokiem z cytryny i ogromne solniczki - ławek nieustannie zajętych przez pochłaniających rybę w chlebie.

Balik Ekmek to mieszanka smaków bardzo podstawowych: białego chleba, niedoprawionego mięsa ryby, ostrej cebuli i ledwo wyczuwalnej sałaty plus soli i soku z cytryny. Wszystko to miesza się dopiero między językiem z podniebieniem. A potem pluje się ostentacyjnie na chodnik oścmi i kosteczkami, albo - na odwrót - cichaczem wyciąga je z ust i wyrzuca do kosza. I idzie się dalej.

środa, 27 lipca 2011

z cyklu Berlińskie Śniadania

Uwielbiam jeść śniadania na mieście. Czy, jak to mówią gdzie indziej, eat-out.
Kiedy mieszka się na Neukoelln, trudno nawet nazwać wyjście na takie śniadanie poza dom wyjściem "na miasto", bo za każdą przecznicą - czy to na Reuterstrasse czy Friedelstrasse - czy nawet jeśli nie skręcamy, a poczynimy ledwie kilkanaście kroków od domu po prostej ulicy Sonnenallee - zaraz znajdzie się jakaś turecka piekarnia albo alternatywna kawiarnia serwująca śniadania. Często także po upłynięciu pory dnia ogólnie uznawanej za przyzwoitą dla tego typu posiłku...


Na zdjęciu śniadanie z Cafe Mervil na Weserstrasse 208 (przy Reuterplatz), naszej zdecydowanie ulubionej piekarni w okolicy Sonnenallee/Reuterstrasse. Odkąd okolica w ciągu ostatniego roku zrobiła się wyjątkowo hip, śniadania skoczyły niestety z 2,10 eur (!!! - to cena Fahrkarte AB) do 4 euro. Ale kiedy poprosi się miłą  Panią właścicielkę - drobną, krótko ściętą i energiczną niemiecką Turczynkę - to czasem zgadza się podać jeszcze wersję sprzed zmiany menu.  Ich rogaliki francuskie są NAJLEPSZE na świecie. Ostatnio mają też czynne wieczorami/nocą w weekendy, więc można wracając z imprezy uraczyć się choćby niezłymi goezleme.

wtorek, 5 lipca 2011

Opener Food 2011

Odkryliśmy niedawno świetne gotowe hinduskie dania: różnorodne wegetariańskie potrawy czy to z cieciorki (jak Chana Masala) czy hinduskiego sera i szpinaku (Palak Panir), całkowicie gotowe do zjedzenia i pakowane próżniowo = bez konserwantów. Wystarczy rzecz zakupić u Pana Hindusa na Sonnenallee za 2 euro, podgrzać (w mikrofali czy w wodzie) i zjeść. Byliśmy z siebie bardzo dumni, kiedy wykorzystaliśmy to odkrycie podczas wyprawy na tegorocznego Openera - podczas gdy wszyscy zajadali zapiekanki, pizze, albo ewentualnie jakieś ociekające tłuszczem sajgonki (choć trzeba przyznać, że wyboru - też wegetariańskiego żarcia - było w tym roku sporo) myśmy raczyli się naprawdę dobrym obiadkiem. Aż trudno uwierzyć, że to jest  - jakby nie było danie z torebki - aż takie smaczne.
Jedyny problem: opakowanie waży. W końcu rzecz jest gotowa, więc zanim się zje trzeba nieść ze sobą dokładnie tyle gramów, ile potem zląduje na talerzu. Więc w większej ilości na biwak nie da rady.


Ciekawam, czy można to dostać w Polsce. Bo jak na razie przywożę z Berlina mojej mamie, która z wielką chęcią zabiera ze sobą do pracy.

niedziela, 26 czerwca 2011

Tabboulleh / Tabule

Wybierałam się wczoraj na przyjęcie w ogrodzie i zamiast robić kolejną standardową sałatkę z majonezem postanowiłam tym razem zabrać ze sobą ekwipunek w wersji arabskiej: mój ulubiony jak najbardziej hummus i tabule. 


(Prawda jest taka, że hummus zrobiłam sobie już poprzedniego dnia, bo miałam na niego ogromną ochotę - ale ponieważ wyszło go bardzo dużo, do towarzystwa tabule było jak znalazł).

Nie ukrywam, że do zrobienia tabule poniekąd zainspirowała mnie Marta Gessler, której piękne zdjęcia drobniutko pokrojonych składników opublikowano jakiś czas temu w Wysokich Obcasach: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53667,9543952,Tabbouleh.html

Nieco inny przepis na tę samą potrawę podają z kolei Kręgliccy (o dziwo jest tutaj papryka!):

No a ja jadam tabule najczęściej w jakiś barach i knajpkach tureckich w Berlinie (stąd je też w ogóle znam) i ostatecznie zrobiłam tak:

PRZEPIS NA TABULE / TABBOULLEH:
Wychodzi spora miska - porcja na 6-8 osób

zielona pietruszka (3 pęczki)
3 duże pomidory
ogórek
młoda cebulka ze szczypiorkiem (pęczek)
1 cytryna
świeża mięta (pęczek)
kus-kus (w oryginale bulgur, ale w Polsce trudno go dostać; 
nie za dużo - to nie ma być podstawowy składnik a jeden z dodatków do pietruszki)
sól i pieprz
oliwa z oliwek

Wyszystko trzeba drobniutko, jak najdrobniej pokroić. Ma się idealnie ze sobą łączyć, w formie niemal pasty - no i nikt nie chce musieć żuć tej pietruszki. Podobno w Libanie przydatność kobiety na żonę ocenia sie według tego czy potrafi pokroić pietruszkę na tabule tak drobno, by miała konsystencję pyłu. Mi się to raczej nie udało - a i tak było mocno pracochłonne.


Na szczęście nie jesteśmy w Libanie (choć pod względami kuchenno-smakowymi, to czasem był wolała). W Poznaniu moje tabule nie cieszyło się specjalnym powodzeniem. Fakt, że na ogrodowym stole wiele było innego, pysznego jedzenia w ogromnych ilościach i nic nie zostało do końca zjedzone. Ale myślę sobie, że jednak ta mięta i cytryna w sałatce z pietruszki... - na polskim stole! Polacy chyba nie przywykli jeszcze (bo i nie mieli jak i kiedy) do osobliwych smaków kuchni arabskiej. A wiadomo, że najbardziej lubimy to, co już znamy.

środa, 1 czerwca 2011

Zupa cebulowa z grzanką + sałata z sosem vinegrette



Francuzi to jednak wymyślili.
tak prosto, a jak wspaniale.
brak słów.


PS. Przepis na francuską zupę cebulową z grzanką ( i sałatę z sosem vinegrette)

* pokroić b.drobno cebule (pól kilo - kilo, zależy ile ma być zupy)
* podsmażyć ją na maśle (osoloną, żeby się nie przypaliła), aż się zarumieni
* zalać bulionem warzywnym (może być z kostki) i gotować razem z liściem laurowym i zielem angielskim. i jeszcze najlepiej odrobiną białego wina.
* całość zmiksować blenderem, powinna być naprawdę gęsta!
* kromkę ciemnego chleba, upieczonego przez mamę poprzedniego dnia, włożyć na chwilę do rozgrzanego piekarnika, razem z kawałekiem francuskiego sera pleśniowego, który kupiło się jakiś czas wcześniej na lotnisku w Paryżu i który już coś za mocno zaczynał pachnieć w naszej lodówce
* nalać zupę do miseczki i położyć grzankę na wierzch.

Do tego:
* obrać i umyć sałatę i rukolę
* zmieszać w szklance na jedną masę: oliwę z oliwek, ocet winny (koniecznie winny, może być balsamiczny), szczyptę soli i cukru, nieco niezbyt ostrej musztardy.
* Polać sałatę i wymieszać.

Ta-da, a raczej: voila!

poniedziałek, 30 maja 2011

12 par oczu patrzy na mnie


To jest wyzwanie dla prawie-wegetarianki. Co innego jednak jeść ryby, które ktoś kiedyś czasem położy mi na talerzu, a co innego je własnoręcznie oporządzić, trzymać obślizgłe we własnych rękach i wyjmować wnętrzności. Na szczęście w tym ostatnim pomogła mi mama - sama na pewno nie dałabym rady.

I tak wystarczająco ciężki był dla mnie zakup. 12 pstrągów! Świeżych w dodatku, niemal żywych. Chlup-chlup-chlup: jeden po drugim lądował w plastikowej reklamówce prosto z lady wyłożonej lodem na dziale rybnym hipermarketu. Mała grubiutka pani sprzedawczyni musiała wejść na stołek by móc je sięgnąć; podnosiła do góry kolejne oczekując aż zaakceptuję wielkość, a one miały wciąż krew na skrzelach. A potem wszystkie 12 wylądowały w reklamówce, ściśnięte jeden obok drugiego, głowy wszystkich skierowane w jedną stronę - moją. 24 rybie oczy.  

piątek, 13 maja 2011

Piszę doktorat


Poszłam do sklepu po lody czekoladowe od Grycana.
Wróciłam ze sklepu.
Bilans: pół litra lodów czekoladowych i pół litra chałowywych, opakowanie ciastek, tabliczka czekolady, gumy do żucia, serek do chleba, sok warzywny.

Wszystko zaczęło się od tego, że lody czekoladowe były tylko Carte d’or, za to Grycan miał kilka fajnie zapowiadających się smaków, między innymi te chałwowe - kompletnie nie mogłam się zdecydować i w końcu stwierdziłam, że wcale nie muszę. 
Ciastka kupiłam polskie i niby z mąki pełnoziarnistej, ale to ściema dla takich jak ja, co udają przed sobą, że wcale nie jedzą dużo słodyczy (z dodatkiem mąki pełnoziarnistej - widać gdy się wczyta w opakowanie). 
Długo zastanawiałam się też nad gumami rozpuszczalnymi, żeby żuć i cyckać coś w buzi bez przerwy jak siedze przed komputerem nie używając do tego rąk, ale się powstrzymałam i stanęło na orbit. 
Serek do chleba i sok warzywny kupiłam chyba tylko dla zachowania pozorów,że skoro już tak (a nie tylko te planowane lody), to chodzi o normalne zakupy, a nie obżarstwo na tle nerwowym, bo piszę doktorat.
A prawda jest taka, że właśnie, no tak - piszę doktorat.

środa, 23 marca 2011

Polski Obiad (gzik)



Młode ziemniaczki
młoda cebulka ze szczypiorkiem  
świeży twaróg
ogórek
no i jajka sadzone, obowiązkowo
Dlatego właśnie uwielbiam wiosnę




PS. A to się w Poznaniu ( i podobno nigdzie indziej) nazywa gzik. 
Gzik to jest takie magiczne coś, co samo, w towarzystwie ziemniaków, robi cały obiad.
A gzik się robi tak: 
twaróg + cebulka + szczypiorek + trochę mleka + sól + pieprz
= mniam!

niedziela, 13 marca 2011

dlaczego lody czekoladowe z masłem orzechowym są najlepszą rzeczą na świecie



Przesoliłam dzisiaj obiad. To znaczy w zasadzie nie ja przesoliłam, tylko to cholerne imbirowe chutney okazało się nabrać jakiejś przedziwnej słoności po połączeniu go z kotletami sojowymi (proteiną, czyli tymi suchymi kapciami, które gotuje się w bulionie). Może bulion sam w sobie był już za słony, nie wiem. Wiec obiadu w zasadzie nie dało się zjeść, a mnie humor dość poważnie siadł.

Na pomoc przyszła jednak lodówka. I olśnienie: lody czekoladowe PLUS masło orzechowe. Na raz i w jednym. Efekt: zmysły smaku i dotyku są ogłupione ogromną dawką przeciwstawnych bodźców, z których jeden jest przyjemniejszy od drugiego. „O co tutaj chodzi”? pytają otumanione kubki smakowe oblepione podniebienie. A chodzi o różnicę.

Różnicę temperatur: lody są zimne, a masło ma temperaturę pokojową.
Różnicę konstystencji: lody się rozpuszczają, a masło orzechowe - wręcz przeciwnie - przykleja się do zębów i zostawia warstwę gęstej mazi na języku.
Różnicę smaków: lody są słodkie (i pyszne!), masło jest słone (i pyszne!)

Dlatego właśnie lody czekoladowe z masłem orzechowym są najlepszą rzeczą na świecie.

sobota, 19 lutego 2011

Dziewczynka z kebabami


Takie oto zdjęcie zachęca do wejścia do jednego z barów na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Słodka, może ośmioletnia blondynka ściskająca w małych rączkach kebab. Osobliwe...


 Nie wiem co kojarzy się normalnym ludziom, kiedy patrzą na taki obraz, ale historykowi sztuki natychmiast uruchamia się cała tradycja ikonograficzna przedstawień dziewczynek z ptakami - czyli ten iście historyczny moment zanim ptaszek zamienił się w kebaba. 
Chociażby taki Etienne Adolphe Piot:

                                             

Albo dużo bardziej znany, i choć niezbyt zbliżony wizualnie,
to przedstawiający moment bliższy przemianie zwierzątka w kebab, 
obraz Greuza "Dziewczyna opłakująca martwego ptaszka" (1759)

niedziela, 16 stycznia 2011

fıstık baklava

Czy jest coś lepszego na świecie do jedzenia niż baklava? To oczywiście pytanie retoryczne. Od pewnego czasu staram się ogarnąć racjonalnie tę ogromną mnogość wszelkiego rodzaju słodkich i lepkich zwojów ciasta i kompletnie nie daję rady. Czym się różni cevizli baklava od fistik baklava? A czym baklava od sobiyet? A czym w ogóle fistik sobiyet od fistik burma? Patrzę przez szybę, wyglądają tak samo. Pytam Pana Turka, a Pan Turek mówi: das ist Pistazien, und das auch Pistazien, und da, das ist auch Pistazien. I ja się czuję oszukana, wyłączona z tej przedziwnej ociekającej lepką słodyczą kultury, bo widzę przecież, że na małych karteczkach powbijanych w kolejne kawałki nazwy są zupełnie różne, tureckie rodziny w kolejce przede mną wybierają z namysłem kolejne rodzaje, a ja nie mogę się dowiedzieć co i jak.

Postanowiłam przeprowadzić nawet jedzeniowy eksperyment i zakupiłam po 2 z chyba 6 różnych rodzajów tego, co zwykle nazywam po prosru baklavą ("eksperyment" - nie ma to jak naukowo wyjaśnić folgowanie swoim zachciankom). No i zaczęło się jedzenie, porównywanie, zlizywanie cukrowego syropy cieknącego po paluchach - zasładzanie się na śmierć połączone z beznadziejną próbą racjonalizacji. Alan towarzyszący moim zmaganiom uznał, dość przytomnie, że w ogóle nomenklatura baklavy to nie jest rzecz, nad którą należałoby się zastanawiać. To jego zdaniem tak samo jak z włoskim makaronem: czy penne czy farfalle, wszystko w końcu to jeden makaron z jednej i tej samej pszenicy, tyle, że w różnych kształtach, który nazwany został przez Włochów na tyle sposobów, bo chcieliby oni przekonać samych siebie, że mają urozmaiconą kuchnię.

W moich smakowo-nomenklaturowych zmaganiach przyszedł mi z pomocą Ibn Mehmet Toprak. Pan Toprak ma zawsze czynną (24h!) piekarnię na Sonnenallee 16, gdzie jest DOSKONAŁA baklava, najlepsza jaką jadłam w całym Neukoelln. (Jego chleb też jest w porządku, ale już "niemieckie" słodycze, takie jak zwykłe drożdżówki czy znane ciasto Donauwelle - Fale Dunaju, wychodzą mu już tak marnie, że chyba świadczy to właśnie o wyjątkowym i niereformowalnie tureckim stylu pieczenia). Takze u Pana Topraka można dostac świeżą Baklavę i o 22 w niedzielę, za co go osobiście uwielbiam. A poza tym Ibn Toprak ma także żonę Polkę, w związku z czym rozumie trochę z tego, co mówimy, kiedy zastanawiamy się stojąc przed ladą która baklava jaka i której w zasadzie ile kawałków. Ibn Toprak zawsze wtedy właśnie informuje nas, że ma żonę Polkę, w związku z czym rozumie trochę z tego, co mówimy. I chyba właśnie ze względu na to ponadnarodowe, choc jezykowe, zrozumienie, Ibn Toprak wyjasnił mi pewnego dnia O CO CHODZI z tym nazwami. A wyjaśnił prosto, mówiąc z charakterystycznie twardym tureckim akcentem: "Nur fistik baklava, keine andere!" Fistik = Pistazien. Czyli Fistik Baklava to baklava z orzechów pistacjowych. Mówiąc to na wszystkie inne spoglądał z taką pogardą, jakby wcale nie wyszły spod jego rąk, tylko znalazły się na ladzie jego sklepu przypadkowo, jakieś niechciane podrzutki. Tylko fistik baklava - bo pistacje to najbardziej tradycyjne i szlachetne orzechy wykorzystywane do wyrobu tureckich słodyczy. A poza tym "fistik" (pistacja) można też powiedzieć na kobietę. Na wyjątkowo piękną kobietę, kiedy chce się podkreślić jej urodę ( i pewnie inne przymioty). "Fistik!" - zaprezentował nam Ibn Toprak zza swojej lady wyłożonej baklavą, otwierając uniesioną dłoń i cmokając przy tym głośno - co najmniej, jak gdybyśmy nie znajdowali się w jego sklepie na Sonnenallee, a stali na jakieś zatłoczonej arabskiej ulicy, a obok nas przechodziła młoda urodziwa Turczynka.


A zatem fistik baklava - keine andere!

niedziela, 2 stycznia 2011

Kasztany na śniadanie



Kasztany jadłam drugi dzisiaj drugi raz w życiu. Wcześniej, z 12 jesli nie 15 lat temu, kupiłam sobie małą tackę z ciepłymi kasztanami na Krupówkach w Zakopanem. Nic nie pamiętam z ich smaku, było to wtedy dla mnie raczej jakieś (drogie) kuriozum. A dzisiaj Alan usmażył nam zakupione na targu na Hermannplatz na patelni, poprzekrawał, i jedliśmy na śniadanie pełne michy kasztanów wygrzebując z przepołowionych skorupek ciepłą masę widelcami. Odkryłam szybko, że najlepiej smakują z masłem i solą. W ogóle wszystko chyba najlepiej smakuje jeśli doda się trochę masła i posypie solą.