TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Duże napoje

W Niu Jorku istnieje specjalny dział urzędu miejskiego który zajmuje się zdrowiem swoich mieszkańców. W sumie to nic wyjątkowego, w tym mieście mieszka więcej ludzi niż na Litwie, w Łotwie i Estonii razem wziętych, a każde z nich ma w końcu swoje ministerstwo zdrowia. Ten dział zajmuje się w dużej mierze prewencją i doradztwem - i mocno widać go w całym mieście: metrze czy na ulicach. Ostatnia ich kampania została wymierzona w duże napoje. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. 

                                
Wszędzie można więc zobaczyć plakaty przestrzegające przed ilością cukru w dużych napojach i ogólna niezdrowością picia słodkich sód ( to dość śmieszne, bo po amerykański na wszelka oranżadę czy inny napój gazowanych mówi się 'soda'). No i owszem, jest to z jednej strony uzasadnione, postrzeganie swoich mieszkańców czy obywateli o szkodliwości ogólnodostępnych i ogólnoprzyjętych produktów ( patrz fajki czy alk). Szczególnie w kraju z którym kultura popularna jest tak przesiąknięta kampaniami reklamowymi, że w zasadzie jedno nie istnieje bez drugiego: nie ma imprez muzycznych, sportowych, seriali ani filmów, nawet występów baletowych, które nie byłyby sponsorowane, albo w ogóle od swego początku zaprojektowane przez znane marki. Począwszy od klubu jazzowego w Lincoln center, który sponsoruje coca-cola, po zawody w jedzeniu hot-dogów na czas, odbywające się w święto narodowe na Coney Island, sponsorowane przez sieć hot-dogow Nathan's (żeby tak w miarę szeroko zakręcić spektrum tutejszych rozrywek ogólnokulturalnych). Co nie zmienia jednak faktu, ze te niezliczone plakaty w metrze, jak i powiewające na ulicach flagi 'jedz więcej warzyw!' przypominają te wszystkie odezwy kierowane niegdyś do obywateli Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z emaliowanych szyldów i naściennych murali. W końcu, ta uśmiechnięta gospodyni domowa ze ściany domu na ulicy Ratajczaka w Poznaniu pt. 'Koncentraty spożywcze oszczędzają czas - Niezastapione' tez miała w sobie i sporo uroku, i wiele racji.

Bloomberg i napoje, małe i duże [z: www.dailymail.co.uk]

Major Bloomberg uroku osobistego ma nieco mniej. Być może dlatego nowojorski przemysł spożywczo-kulturalno-reklamowy odpowiedział na kampanię anty-napojową bardzo zdecydowanie. Zapewne też dlatego, że Bloombergowi nie chodzi tylko o kampanię informacyjną. Ma zamiar zabronić w ogóle sprzedaży dużych słodkich napojów w restauracjach czy kinach w całym mieście, co wywołało oczywiście ogromną ilość skrajnych reakcji. W odpowiedzi na ten pomysł Amerykańskie Stowarzyszenie Napojów [American Beverage Company] wydało oficjalne oświadczenie, że będzie zmniejszać ilość cukru w swoich produktach; ogłasza też w tym samym metrze, iż jest z siebie dumne, że teraz dostarcza nowojorczykom napoje w rożnych rozmiarach. Istotnie, jest to powód do dumy. 

Sieć multipleksów uderzyła z drugiej strony. Jak wiadomo, kina zarabiają pewnie więcej niż na biletach, na sprzedawanych z ich okazji popcornie i naczoskach. Nie jest jednak dla przeciętnego Europejczyka oczywiste, zanim nie wybierze się do nowojorskiego kina, że małym napojem z takiego zestawu jest w tym mieście w stanie napić się przeciętna Polska pięcioosobowa rodzina. Dlatego chyba kiedy byłam ostatnio w kinie usłyszałam od pana za kontuarem ze mogę dostać duży napój w cenie średniego jeśli tylko chce (podziękowałam uprzejmie) a zza owego kontuaru krzyczały slogany: „Nikt nie będzie ci mówił jakiego rozmiaru napoje masz pić!”
Sweet! - jak mówią w Kalifornii na 'cool'.
Jak na razie wychodzi na jedno. American Beverage Association uderzyło w tych klientów (których teraz w stanach nazywa się gośćmi, to tez kolejna kulturowo- reklamowa osobliwośc) którzy uznają zwierzchnictwo swojego działu zdrowia. Innymi słowy - tych, którym podoba się gospodyni z kamienicy na Ratajczaka. A multipleksy zagarnęły tych, którzy cenią sobie specyficznie pojmowaną wolność, a gospodynię z jej odezwą o koncentratach uważają za absurdalną. 
                                               

Na szczycie tej piramidy, korzystając niejako z okazji, usadowiła się z kolei sieć magazynów self-storage, która w swoich kampaniach apeluje najczęściej do poczucia wspólnoty nowojorczyków jako mieszkańców Big Apple.  (A trzeba im przyznać, że jeśli coś tutaj w ogóle łączy te 10 milionów ludzi to są to nieustanne kłopoty i kwestie mieszkaniowe) Powątpiewają oni w swojej nowej reklamie, czy nowojorczycy naprawdę nie maja większych problemów niż rozmiar ich napojów... coś w tym jest.

niedziela, 15 lipca 2012

z cyklu osobliwości kulinarne: Piana ze szparaga


Jadłam niedawno w dość dystyngowanej kawiarnio-restauracji Sarah Wiener w berlińskim centrum sztuki współczesnej Hamburger Bahnhof. Sarah Wiener jest kimś w rodzaju niemieckiego Jamiego Oliviera, czy też germańskim wcieleniem naszej Magdy Gessler: prowadzi restauracje i programy w tv, wydaje książki, ma też zresztą bardzo fajną stronę internetową

Jadłam pospiesznie, i bez specjalnego wybierania, bo to był ustawiony wcześniej pracowy lancz: najpierw zimna zupa pomidorowa (za słona!), potem tortellini ze szparagami (w końcu jest maj i jesteśmy w Niemczech), a na koniec ładny deser. No i właśnie: kiedy wszedł makaron, na jego wierzchu kłębiła się i rozlewała piana ze szparagów. 



Całkiem mnie ta piana rozbawiła, bo miałam wrażenie, że to resztki tego, co zwykle zbiera się na wierzchu garnka pełnego gotujących się warzyw, kiedy za mocno podkręci się gaz: zaraz zanim wykipią ziemniaki, i trzeba to szybko zdmuchiwać i ochuchiwać, albo piana wyleje się na biały emaliowany blat kuchenki. Owszem, ta piana tutaj była nieco bardziej, hm, dystyngowana, miała jakby większe i krąglejsze bąbelki o bardziej przejrzystej barwie - bez tej mętnej skrobii zasyfiającej naczęściej to, co zbiera się z ziemniaków. Ale nawet jaki historyk sztuki, choćby i na pracowym lanczu w muzeum, analizowałby szczegółowo formę piany na szparagu! Także do głowy mi nie przyszło, że rzecz była jak najbardziej artystyczna, bo celowa (piękno jest celowością bez celu, mawiał Kant, ale daruję sobie w tym kontekście próbę wyjaśniania co to w zasadzie znaczy. Zresztą, tam było o różach, a nie szparagach). I dopiero później, podczas spaceru Invalidenstrasse, po tym jak zdążyłam już radośnie wyśmiać szparagową pianę na moim talerzu, dowiedziałam się od nowojorskiej koleżanki z pracy - jak widać dużo bardziej obeznanej w kwestiach haute cuisine - że piana (Piana / Foam) jest teraz bardzo w modzie. Wymyslił ją ponoć jakiś szef z Hiszpanii, zajmujący się kuchnią molekularną, i od tej pory pomysł kopiują co bardziej postępowe restauracje, od Nowego Jorku po Berlin. 

A to podobno sztuka współczesna jest dziwna.  

  
* * * 


A a propos szparagów, w zupełnie innym, i zupełnie nie-haute-cuisine kontekście: niedawno dowiedziałam się, że w Kalifornii odbywa się konkurs w jedzeniu na czas smażonych szparagów. Deep fried asparagus eating contest. Naprawdę, chyba tylko w Stanach.