TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

niedziela, 30 września 2012

Hrabia Sandwich czyli o kanapkach

Nie wiem jak rozpocząć, żeby nie brzmiało ironicznie. Ale rzecz naprawdę ciężko traktować poważnie. W Stanach Zjednoczonych kanapka jest daniem.

Kanapka z serem i karmelizowaną cebulą w 61 Local (Cobble Hill, na Brooklynie)
Woody Allen napisał kiedyś prześmieszny esej o XVIII-wiecznym hrabim Sandwichu [Earl of Sandwich], domniemanym wynalazcy pieczywa z wkładką, który za "nienaturalne" eksperymenty z chlebem został posądzony o herezję i wyrzucony z uniwersytetu w Cambridge; i który po latach prób z układaniem na sobie kawałków pieczonego mięsa odkrył w końcu, 27 kwietnia 1758 roku, doskonałość dwóch kawałków chleba ściskających plastry szynki. Zadziwił tym samym wszelkie intelektualne kręgi ówczesnego świata, od Woltera przez Kanta po Goethego (który podpowiedział mu wykorzystanie bułki w hamburgerze), a nad jego grobem Holderlin miał wygłosić: "He freed mankind from the hot lunch. We owe him so much".

 Mam wrażenie, że dla Amerykanów Hrabia Kanapki zrobił jeszcze więcej, wyzwalając ich całkowicie od potrzeby jedzenia czegokolwiek innego. Kanapki w USA je się na śniadanie, na lancz i często (bo dlaczego nie) na obiad/kolację. Są zimne, są ciepłe, są z chleba, z bułki, bagietki, ciabatty, focacci, bajgla, z placka, pity i tortilli, są duże, małych nie ma, a wewnątrz można znaleźć wszystko, wszystko dosłownie, co na talerzu mogłoby się znaleźć pod inną postacią. You name it - it's there.

Co tam daniem - kanapka jest w USA instytucją.

Bajgiel z serkiem i łososiem z Brooklyn Bagel and Coffee Company
Nie mogłam uwierzyć, dotarłszy pewnego wieczora do stolicy Pennsylvanii, Harrisburga i poszukując miejsca na kolację przed udaniem się na koncert, gdzie wylądowałam zaprowadzona radami napotkanych przechodniów. Wszystkie zapytane osoby skierowały nas w jedno miejsce: prawdziwie zinstytucjonalizowaną kanapkownię, w której - wśród czarno-białych kafelków na ścianach i wobec sporej kolejki oczekujących - uwijali się może 20-letni młodzieńcy wykonując zestaw zestandaryzowanych czynności. White or wholewheat? Toasted? Ketchup or mayonnaise? Salt and Pepper? Przekroić, posmarować, nałożyć, posypać, polać, zawinąć. Zadziwiające, że o 7 wieczorem w piątek ludzie naprawdę jedzą kanapki. I co więcej, że nie robią sobie tych kanapek w domach sami, tylko delegują do tego zadania tych lekko spoconych chłopaczków w czarnych T-shirtach, a potem i tak z prowiantem wracają do siebie, nie jedząc wcale na miejscu. Dopiero tam zrozumiałam, że te wszystkie kanapkowe sieci w stylu Subway czy Earl of Sandwich (którego nazwa pochodzi pewnie od eseju Allena) wzięły się właśnie z tej pierwotnej amerykańskiej potrzeby tego, by ktoś zrobił Ci na kolację chleb z szynką. Że ta zestandaryzowana i skomercjonalizowana wersja, nieco czystsza, dużo ładniejsza i o zasadniczo niezłym imidżu, wzięła swój początek w takich lokalnych sklepikach odwiedzanych masowo nie tylko w porze lanczu, ale i co wieczór. Istotny jest tutaj kontekst: czym innym jest złapanie kanapki  na Manhattanie w przerwie w pracy, czy wizyta w takim czy innym Subwayu nawet wieczorem, zamiast obiadu, kiedy biega się cały dzień po mieście. Ale tego wieczoru szliśmy na koncert odbywający się w gmachu stanowego parlamentu = na lokalnym Kapitolu, który architektonicznie jest połączeniem waszyngtońskiego Białego Domu z Operą Paryską i Katedrą św. Piotra w Rzymie. (Tak, jest to możliwe. W tym kraju wszystko jest możliwe). Gmachu, który dumnie góruje nad prowincjonalną stolicą Pennsylvanii, a który wydaje się, że został zbudowany na piasku, bo nie ma w niej wiele poza tym neoklasycystycznym kolosem. I najbardziej popularnym miejscem na kolację w jego okolicy była ta właśnie osobliwa kanapkownia z wystrojem imitującym rock'n'rollowe lata 50-te, czynna codziennie od rana do północy i pełna oczekującej na swój obiad/kolację klienteli.  Byliśmy jedynymi, którzy usiedli i zjedli kanapki przy stoliku. Wszyscy inni zabrali swoje "dania" do domu.

foyer w Metropolitan Opera: szampan i kanapki
Kanapka jest amerykańską instytucją. Chleb z wkładką je się tutaj przy każdej okazji, od najbardziej codziennych po te wyjątkowe. Znajoma kajakarka po sesji na basenie w mieścinie Union w New Jersey, po której zwykliśmy jadać w okolicznym dinerze, zawsze zamawiała kanapkę z serem i frytki - to był jej cotygodniowy niedzielny obiad. Podczas konferencji, w której uczestniczyłam kilka tygodni temu w sławnym hotelu New Yorker na lancz podano wrapy. Na przyjęciu, na którym byłam latem Waszyngotnie, w naprawdę bardzo eleganckim domu, na stole - niedaleko szeregu dobrych win i wyboru alkoholi, a obok deski serów, crudite i babeczek sprowadzonych specjalnie (!) z Nowego Jorku, leżały "BLTs" (czyli "Bacon Lettuce Tomato", jeden z najbardziej popularnych w Stanach kanapkowych standardów). W nowojorskiej Metropolitan Opera we foyer można - obok kieliszka szampana za $20 - zakupić również kanapkę z łososiem. Restauracja Serendipidity na Upper East Side serwuje z kolei hamburgera (to w końcu też kanapka) za $295: poza kawiorem i truflami posypany jest jadalnymi płatkami złota (!). Nieodzowność kanapki wydaje się biec tu wbrew wszelkim podziałom społecznym.

Więc to chyba tylko moje jakieś europejskie (polskie?) uprzedzenie, które każe mi na kanapkę spoglądać przymrużonym - z ciekawości i niedowierzania - okiem. Które sprawia, że nie potrafię pisać o niej do końca poważnie. Fascynuja mnie te amerykańskie kanapki. Na swój sposób tworzą osobne jedzeniowe uniwersum. Całkowicie samowystarczalne (jesli odliczyc frytki).


Esej Allena ukazał się w magazynie "New Yorker" w listopadzie 1966, a można go przeczytać tutaj: http://amkon.net/showthread.php/34058-History-of-the-Sandwich-Woody-Allen