TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

sobota, 24 sierpnia 2013

jego wysokość burak

Oszalałam na punkcie buraka.

(tak się mówi w Poznaniu: nie buraków tylko buraka, nie "po ile truskawki" tylko "po ile truskawka" i nie naleśniki z brzoskwiniami tylko z naleśniki brzoskwinią proszę odebrać!)
Także oszalałam na punkcie buraka, jednego i jedynego, króla wszystkich warzyw bulwiastych. 
I w tej mojej fascynacji nie mogę zrozumieć jak to w ogóle możliwe, że w Polskiej kuchni jego wysokość burak jest co najwyżej rozmienionymi na drobne buraczkami
(Buraczki. Co za słowo w ogóle, aż się człowiek wzdryga.) 
Chrzan owszem, zacny kompan. Ale wygotować w ukropie do nieprzytomności, a potem zetrzeć na maź, tylko po to, żeby chlapnąć nią gdzieś obok, w cieniu, kotleta. Nie nie nie. A fe. Bardzo źle.

Buraczki po polsku. (Na greenpoincie z dostawą do domu)
Burakowi należą się ukłony. Należą mu się pochwały i zaszczyty.

I to nie tylko pochwały wujka na weselu, któremu wciągnięty pomiędzy jedną a drugą wódką barszczyk pozwala odwlec w czasie kaca. I nie pochwały marznącej w grudniu chudej ciotki pochłaniającej z dziecięcą wdzięcznością bogaty w ziemniaki i fasolę barszcz ukraiński. Należą mu się pochwały największych szefów kuchni.

Na szczęście wie już o tym doskonale nowojorski świat kulinarny. A razem z nim teraz wiem także i ja, Madzia. 

Wiem również - albo przynajmniej wydaje mi się, że wiem, bo wiele na to wskazuje - że istnieje na buraczaną doskonałość wzór. Istnieniu tego wzoru przeczy co prawda jedna bardzo wykwintna kolacja w mieszczącej się przy 55tej ulicy skandynawskiej restauracji rybnej aquavit. Restauracja ów ma jedną gwiazdkę michelin, która to gwiazdka jednakowoż nie pomogła mi przestać kojarzyć jej nazwy głównie z kompleksem basenów w Poznaniu i jakoś nie potrafię myśleć o niej kompletnie poważnie. Tam właśnie, w owym Aquavicie, podano mi buraka, hm, wędzonego. Albo właściwie: owędzonego. Burak, pokrojony na nieduże kostki, i nie do rozpoznania, bo kompletnie czarny, był z każdej strony konkretnie owęglony = pokryty cienką warstwą suchego i smakującego węglem prochu. Nie potrafię tego inaczej opisać, ponieważ  kompletnie nie zrozumiałam co się tam na tym talerzu wydarzyło. Być może był kolejny etap buraczanego wtajemniczenia. Niemniej jednak, nulla regula sine exceptione, a na moim poziomie buraczanej fizyki, wzór na doskonałość buraka ten wygląda tak: 

BURAK + SER + ZIELONE

Przykłady mam trzy: 

1. W pewnej poznańskiej restauracji, którą zdarzyło mi się kiedyś w życiu prowadzić, podawaliśmy carpaccio z buraków. Carpaccio = coś pokrojonego bardzo cienko, i choć większości ludności kojarzy się z plastrami wołowiny (a bardzo niewielkiej mniejszości z włoskim malarzem renesansowym Vittore Carpaccio), to burak jest do tego celu doskonały. Cienkie plastry zamarynowanego wcześniej buraka podawaliśmy na liściach rukoli, przykryte cienkimi plastrami parmezazu, i polane gęstym sosem vinegrettte. Pycha. 

2. W innej wersji tegoż samego, to znaczy w innym kształcie buraka i innej nieco wariacji na temat sera i zioła, pokrojone w kostkę buraki miesza się z serem kozim i dodaje liście kolendry. Rzecz prostsza (jadłam domowej roboty, wykonane w celu piknikowym) a bardzo zacna. 


3. Wariacja najbardziej ą-ę, odkryta niedawno w restauracji M.WELLS w MoMA PS1. Burak marynowany, także lekko octowy (ale ocet słodki, w najlepszym stylu), pokrojony w połówki - wygląda bardziej dystyngowanie niż w kostkach - podanny na ricocie (ricottcie?) i ozdobiony liścmi rukwi (mało popularnej rośliny o angielskiej nazwie watercress). Całość polana olej truflowym. To danie zdecydowanie wyniosło buraka na światowe dwory. 


Do tego mogę jeszcze dorzucić dziwadło - lody burakowe.
Jadłam w miłej, lokalnej, brooklyńskiej w style, choć nie-miejskiej restauracji, położonej przy drodze nr 10, w miejscowości Bloomville w rejonie Catskills, i z racji numeru tej drogi nazywającej się "table on ten". W menu głównie makarony, robione na świeżo, ale, jak się okazało, więcej warte niż same walory smakowe była wyjątkowość tego miejsca w tej właśnie okolicy oraz jego entourage - i miłe wnętrza XIX-wiecznego drewnianego domu, i ogródek z długimi stołami i ławami. Tam właśnie na deser zaproponowano nam "ice cream sandwich", o smaku buraczanym (któremu ze względu na zapadający już zmrok nie udawało się zrobić dobrego zdjęcia). Było słodko, było osobliwie - gdyby mi nie powiedziano, nie wpadłabym, że to smak buraka - ale raczej więcej było dziwu niż zachwytu.   

Jednakowoż, zachwyt nad burakiem trwa.