TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

czwartek, 29 listopada 2012

jeść czyli karmić

Lubię to, że wszyscy ludzie muszą jeść. Tak jak muszą spać i kochać się. I najlepiej - tak samo jak ze spaniem i kochaniem - kiedy nie robi się tego w pojedynkę.


Po długich miesiącach, w początku tego roku, jedzenia w samotności przed komputerem, żywienia sie ociekajacymi tluszczem frytkami z majonezem, oraz ogórkami kiszonymi, z majonezem, albo już o czwartej nad ranem, kiedy rozdział nie skończony, adrenalina pulsuje na skroniach i zaczyna być wszystko jedno - już wyłącznie samym majonezem; po tym stresujacym i godnym zapomnienia okresie, przyszedł czas na świętowanie. Druga połowa roku obfituje w niezliczone lancze, obiady i kolacje; proszone przyjęcia, planowane wizyty w restauracjach i przypadkowe wypady na pizzę; koreańskie z Amerykanami, meksykańskie z Anglikami, sushi z Brazylijczykami i hamburgery z Polakami. A francuskie tylko z Francuzami. Jakie to miłe, ze istnieje taka wspólnota wszystkich ludzi dookoła tego, co dzis sobie zjemy, (i jakie mam niesamowite szczęście, ze żyję w tej części swiata, gdzie jest to pytanie jest wstępem do świętowania, a nie wyrazem troski o przetrwanie).

Ostatnio uświadomiłam sobie, że jestem swoją własną babcią, ponieważ miłość okazuję przez jedzenie i mam niekontrolowaną potrzebę karmienia każdego, na kim choć trochę mi zależy. I nie chodzi nawet o przysłowiowe zdobycie serc, ale raczej o dbałość o zapewnienie podstawowego poczucia komfortu [well-being] bliskim osobom: troskę o ich pełny brzuszek.

Ale karmiona być też lubię.

Ostatnio karmił mnie Stephen. Stephen jest Brytyjczykiem i oryginalnie Londyńczykiem, którego ojciec, jak się też okazało, pracował wiele lat jako kucharz w jakimś znanym paryskim hotelu, w związku z czym syn francuską kuchnię zna jak elementarz. Z mnóstwa przepysznych rzeczy które nam w miniony weekend zaserwował - dwie najbardziej godne odnotnowania:


Raz, na początek: Niby jedynie drobna przekąska - kanapeczki z pastą z wędzonego pstrąga. Ale ale! Po pierwsze na kruchych cienkich plastrach z bajgli (które czasem tu goszczą w sałatkach czy innych osobliwościach), i to w dodatku bajgli ciemnych, pumperniklowych. A po drugie, pstrąg nie tylko świeżo uwędzony na Brighton Beach, ale też zmieszany z serkiem twarogowym i chrzanem (!). A na szczycie odrobina musu jabłkowego (tak!). Pstrąg + chrzan + jabłko to standard znany skądinąd, ale wpadnij sam na taką konfigurację. Majstersztyk.

(fotka tylko niestety słaba)

Dwa, na koniec:  Deser z prażonymi jabłkami i gorącą "custard". Skonstruowana tu naprędce nazwa tego dania nie oddaje jakości, nijak. Custard chyba nie istnieje w polskim słowniku, a ja też znam ją (jego?) tylko z UK: coś pomiędzy budyniem a sosem waniliowym, co można dodać absolutnie do wszystkiego słodkiego, tym samym ulepszając. Czyli pod względem funkcji, to słodka siostra majonezu. Babeczki z kolei Stephen zrobił zalewając ułożone na dnie foremek, a podsmażone wcześniej z cynamonem, jabłka podstawowym ciastem biszkoptowym. Dlaczego to wszystko było takie miękkie, wilgotne i ciepłe naprawdę nie wiem. S. twierdził, że to para, która rozchodzi się w górę z musu jabłkowego, przechodzi przez ciasto i je wydelikaca. Ale odkładając na bok francuską wiedzę fizyczno-chemiczną: ciepłe, słodkie, miękkie, cieknie... Miłość w czystej formie.

A wracając do wątku wspólnego jedzenia, i ogólnego łączenia się w pary:
U Stephena w kuchni wisi chiński zestaw porad żywieniowych - tablica przywieziona z Chin, która mówi czego z czym w kuchni łączyć nie należy. Nie do końca wiadomo co mówią wypisane na niej słowa, ale przekaz jest jasny: pewnych par produktów nie wolno jest razem.  Nie należy łączyć ogórków z orzechami ziemnymi, ani pomidorów z krewetkami, czy też spożywać wieprzowiny z piwem. Wszystko z nie do końca jasnych, bo wyjaśnionych wyłącznie po chińsku, względów.


Oraz najważniejsze, i tak smutne, że aż śmieszne: nigdy, przenigdy nie jeść labradora z czosnkiem.

niedziela, 11 listopada 2012

zupa dyniowa czyli jesień w stanie Nowy Jork


Jest jesień, czas na dynię.


Zanim dotarł tu do nas huragan Sandy Nowojorczycy i Nowojorczanki w najlepsze jeździli "upstate New York", czyli za miasto na północ (co akurat jest w naszej sytuacji jedynym rozsądnym kierunkiem: na południe jest tylko ocean), żeby zbierać jabłka i dynie. To taki jesienny sposób spędzania wolnego czasu we wrześniu i październiku: na lokalnych farmach (czyli ujmując rzecz bardziej po polsku - miejscowych gospodarstwach) można za opłatą zrywać jabłka prosto z drzew i wybierać zebrane uprzednio i ułożone według wagi, ksztatłów i kolorów dynie, a w weekendy na tych farmach odbywają się festyny dla całych rodzin, z muzyką, żywymi zwierzętami, jazdą traktorem na sianie i, obowiązkowo, jedzeniem: pączkami jabłkowymi, ciastem dyniowym, pieczonymi nogami indyka (et cetera) i wszędobylskim cydrem (gorącym sokiem jabłkowym). Są też oczywiście frytki i pizza. 


Byłam na takim festynie w sobotę przed poniedziałkowym huraganem. Co prawda wszystkie jabłka, które przywiozłam do domu wybrałam z koszyka - w obawie przed Sandy właściciele gospodarstwa zerwali wszystkie pozostałe owoce - ale były i zwierzaki, i bluegrass na żywo (tak!), i siano i pączki jabłkowe posypane cukrem i cynamonem, i cydr i zupa dyniowo-jabłkowa (ciekawa!). I spacer wśród czerwieniących się jesiennych drzew - co prawda wobec przemykających obok samochodów, bo oczywiście w Stanach poza miastami zasadniczo nie na chodników, a wszyscy inni Nowojorczycy dojeżdzają na festyny autami; pociągi są w awangardzie. Ale nie bądźmy drobiazgowi. Było wszystko tak jak trzeba.

Zupa dyniowo-jabłkowa, cider i kręcone frytki.
Nie przywiozłam wtedy do domu dynii, bo trzeba by było nieść spory kawał wzdłuż tej drogi, ale z tej okazji właśnie zupę dyniową postanowiłam w końcu zrobić dziś. A było to tak:

PRZEPIS NA ZUPĘ DYNIOWĄ Z CHRZANEM


spory kawałek dyni (ja miałam zieloną)
duży ziemniak
duża marchew
duża cebula
kostka rosołowa (dwie)
chrzan (idealnie byłby korzeń)
masło
śmietana
goździki (kilka)
gałka muszkatołowa, cała
curry, w proszku
sól i pieprz




Nie udało mi się dostać świeżego chrzanu. To minus.  Tutaj najpopularniejsza jest zupa dyniowa z imibirem, i to generalnie jest dobry pomysł, ale zależało mi na tym chrzanie, pamiętając pyszną zupę jednej poznańskiej Agnieszki, którą jadłam u niej w Krzesinach kilka jesieni temu. Uratowała mnie chorwacka Podravka, której produkty, żeby było śmiesznie, w moim supermarkecie znajdują się na półce "Delicacies". (Jest na niej to wszystko, co u nas bynajmniej za delikatesy nie uchodzi, czyli obok mojego chrzanu stały kiszona kapusta, sardynki i herbata z jarzębiny). Rzuciłam więc jeszcze okiem na przepisy z internetu, i najciekawsze były te dwa:
Z chrzanem, orzechami włoskimi i dżemem morelowym
Z chrzanem i syropem klonowym (!!)

Obie zupy może następnym razem, tymczasem rzecz nieco prostsza:

1. Pokroić w kostkę dynię, ziemniaka i marchew i zagotować w garnku razem z bulionem oraz kilkoma goździkami.
2. Podsmażyć na maśle drobno pokrojoną cebulę, a kiedy się zarumieni, posypać curry i gałką muszkatołową. (Zawsze używam całej. Wystarczy ją trochę podrapać nożem, żeby się ukruszyła, a aromat jest zupełnie inny od tej w proszku). Posmażyć jeszcze trochę. Im więcej masła tym lepiej. Zawsze.

 (Przy czym całe krojenie, gotowanie i podsmażanie trwało nie dłużej niż "Tabula Rasa" Arvo Parta)
3.  Wrzucić cebulę do zupy, posolić, popieprzyć. Dodać dwie porządne łyżki chrzanu i wymieszać. (Gdyby chrzan był świeży, należałoby go drobno pokrojonego posmażyć z cebulą na masełku).

4. Do tej pory warzywa powinny być już ugotowane i miękkie. Zupę zmiksować i gotowe. Podawać ze śmietaną.

 

Jedna rzecz, którą pewnie mądrze zrobić, a ja nie zrobiłam: wyjąć z zupy goździki przed wrzuceniem do blendera. A także - UWAGA - podczas blendowania nie usuwać pokrywki. To oczywiste. Ale działa też w drugą stronę: po usunięciu pokrywki i odłożeniu jej do zlewu nie należy naciskać, choćby przypadkiem, guzików na blenderze, jeśli nie chce się zostać dyniowym potworem, który musi ścierać żółtą maź ze wszystkich okolicznych urządzeń kuchennych, dotychczas czystych naczyń, ściany, podłogi i własnych ciuchów wraz z lekko poparzonym biustem. (Tak właśnie, dziękuję i pozdrawiam. We wszystkich przepisach mówią zawsze, że nie należy blendować gorącej zupy, ale zawsze myślałam, że to ze względu na bezpieczeństwo blendera, a nie swoich własnych cycków).

No dobrze, a teraz festynowe fotostory:




 

poniedziałek, 5 listopada 2012

różowe czyli barszcz ukraiński, też

Przepis na dwie bardzo różowe rzeczy.

RZECZ PIERWSZA    
*gin *mrożone maliny, jagody, porzeczki, truskawki
*woda gazowana *limonka *mięta *cukier

  RZECZ DRUGA 
* buraki z botwinką *kapusta *ziemniaki *marchew, pietruszka, seler, etc
* kostka rosołowa *koncentrat barszczu *biała fasola *ocet *masło *sól, pieprz *śmietana


Składniki rzeczy pierwszej wrzucić do blendera i zmiksować, z lodem. 
Wygląda to tak:
         

Spożywając, zabrać się za zrobienie rzeczy drugiej, a z tym jest sporo roboty. 

1. Ugotować buraki. Pamiętać, żeby do wody dodać octu (albo soku z cytryny), 
bo inaczej stracą kolor i wyjdzie breja. Wygląda to tak:


2. Równocześnie, pokroić drobniutko botwinkę i podsmażyć ją na maśle. 
Wygląda to tak:

 
3. Do wody, w której się gotowało buraki, wrzucić pokrojone w kostkę ziemniaki, marchew, pietruszkę, selera. Można też dodać kostkę rosołową, dla smaku. Najlepiej by było dodać koncentratu barszczu, ale jak się mieszka w Nowym Jorku i się nie dostało nigdzie koncentratu barszczu, można być sprytnym i dodać wodę/sok z buraków krojonych w słoiku. Wygląda to tak:


4. Pokroić (albo zetrzeć na tarce, jak się ma tarkę) te ugotowane buraki, 
i dodać je do zupy. Razem z podsmażoną botwinką. Wygląda to tak: 


5. Pokroić drobno kapustę, najlepiej włoską, i dodać do zupy. 
Wygląda to tak:


6. Wrzucić do tej zupy też białą fasolę. Najlepiej z puszki (bo gdyby tą jeszcze trzeba było gotować, a wcześniej moczyć, to cała impreza zajęłaby tyle czasu, że nie starczyłoby ginu). Wygląda to tak:


7. Pogotować trochę całość. I można dodać masła, 
bo na tym etapie rzecz jest mało tłusta. Wygląda to tak:


8. Przed podaniem dodać kwaśnej śmietany. 
Pycha z ciemnym chlebem. Wygląda to tak:


 Najlepiej jeść na masakrycznego kaca następnego dnia. Wygląda to tak,
że lepiej nie pokazywać. 

* * * 

Odkrycie wieczoru: Można gotować i palić RÓWNOCZEŚNIE! 
Wygląda to tak: