Lubię to, że wszyscy ludzie muszą jeść. Tak jak muszą spać i kochać się. I najlepiej - tak samo jak ze spaniem i kochaniem - kiedy nie robi się tego w pojedynkę.

Po długich miesiącach, w początku tego roku, jedzenia w samotności przed komputerem, żywienia sie ociekajacymi tluszczem frytkami z majonezem, oraz ogórkami kiszonymi, z majonezem, albo już o czwartej nad ranem, kiedy rozdział nie skończony, adrenalina pulsuje na skroniach i zaczyna być wszystko jedno - już wyłącznie samym majonezem; po tym stresujacym i godnym zapomnienia okresie, przyszedł czas na świętowanie. Druga połowa roku obfituje w niezliczone lancze, obiady i kolacje; proszone przyjęcia, planowane wizyty w restauracjach i przypadkowe wypady na pizzę; koreańskie z Amerykanami, meksykańskie z Anglikami, sushi z Brazylijczykami i hamburgery z Polakami. A francuskie tylko z Francuzami. Jakie to miłe, ze istnieje taka wspólnota wszystkich ludzi dookoła tego, co dzis sobie zjemy, (i jakie mam niesamowite szczęście, ze żyję w tej części swiata, gdzie jest to pytanie jest wstępem do świętowania, a nie wyrazem troski o przetrwanie).
Ostatnio uświadomiłam sobie, że jestem swoją własną babcią, ponieważ miłość okazuję przez jedzenie i mam niekontrolowaną potrzebę karmienia każdego, na kim choć trochę mi zależy. I nie chodzi nawet o przysłowiowe zdobycie serc, ale raczej o dbałość o zapewnienie podstawowego poczucia komfortu [well-being] bliskim osobom: troskę o ich pełny brzuszek.
Ale karmiona być też lubię.
Ostatnio karmił mnie Stephen. Stephen jest Brytyjczykiem i oryginalnie Londyńczykiem, którego ojciec, jak się też okazało, pracował wiele lat jako kucharz w jakimś znanym paryskim hotelu, w związku z czym syn francuską kuchnię zna jak elementarz. Z mnóstwa przepysznych rzeczy które nam w miniony weekend zaserwował - dwie najbardziej godne odnotnowania:
Raz, na początek: Niby jedynie drobna przekąska - kanapeczki z pastą z wędzonego pstrąga. Ale ale! Po pierwsze na kruchych cienkich plastrach z bajgli (które czasem tu goszczą w sałatkach czy innych osobliwościach), i to w dodatku bajgli ciemnych, pumperniklowych. A po drugie, pstrąg nie tylko świeżo uwędzony na Brighton Beach, ale też zmieszany z serkiem twarogowym i chrzanem (!). A na szczycie odrobina musu jabłkowego (tak!). Pstrąg + chrzan + jabłko to standard znany skądinąd, ale wpadnij sam na taką konfigurację. Majstersztyk.
(fotka tylko niestety słaba)
Dwa, na koniec: Deser z prażonymi jabłkami i gorącą "custard". Skonstruowana tu naprędce nazwa tego dania nie oddaje jakości, nijak. Custard chyba nie istnieje w polskim słowniku, a ja też znam ją (jego?) tylko z UK: coś pomiędzy budyniem a sosem waniliowym, co można dodać absolutnie do wszystkiego słodkiego, tym samym ulepszając. Czyli pod względem funkcji, to słodka siostra majonezu. Babeczki z kolei Stephen zrobił zalewając ułożone na dnie foremek, a podsmażone wcześniej z cynamonem, jabłka podstawowym ciastem biszkoptowym. Dlaczego to wszystko było takie miękkie, wilgotne i ciepłe naprawdę nie wiem. S. twierdził, że to para, która rozchodzi się w górę z musu jabłkowego, przechodzi przez ciasto i je wydelikaca. Ale odkładając na bok francuską wiedzę fizyczno-chemiczną: ciepłe, słodkie, miękkie, cieknie... Miłość w czystej formie.
A wracając do wątku wspólnego jedzenia, i ogólnego łączenia się w pary:
U Stephena w kuchni wisi chiński zestaw porad żywieniowych - tablica przywieziona z Chin, która mówi czego z czym w kuchni łączyć nie należy. Nie do końca wiadomo co mówią wypisane na niej słowa, ale przekaz jest jasny: pewnych par produktów nie wolno jest razem. Nie należy łączyć ogórków z orzechami ziemnymi, ani pomidorów z krewetkami, czy też spożywać wieprzowiny z piwem. Wszystko z nie do końca jasnych, bo wyjaśnionych wyłącznie po chińsku, względów.
Oraz najważniejsze, i tak smutne, że aż śmieszne: nigdy, przenigdy nie jeść labradora z czosnkiem.

Po długich miesiącach, w początku tego roku, jedzenia w samotności przed komputerem, żywienia sie ociekajacymi tluszczem frytkami z majonezem, oraz ogórkami kiszonymi, z majonezem, albo już o czwartej nad ranem, kiedy rozdział nie skończony, adrenalina pulsuje na skroniach i zaczyna być wszystko jedno - już wyłącznie samym majonezem; po tym stresujacym i godnym zapomnienia okresie, przyszedł czas na świętowanie. Druga połowa roku obfituje w niezliczone lancze, obiady i kolacje; proszone przyjęcia, planowane wizyty w restauracjach i przypadkowe wypady na pizzę; koreańskie z Amerykanami, meksykańskie z Anglikami, sushi z Brazylijczykami i hamburgery z Polakami. A francuskie tylko z Francuzami. Jakie to miłe, ze istnieje taka wspólnota wszystkich ludzi dookoła tego, co dzis sobie zjemy, (i jakie mam niesamowite szczęście, ze żyję w tej części swiata, gdzie jest to pytanie jest wstępem do świętowania, a nie wyrazem troski o przetrwanie).
Ostatnio uświadomiłam sobie, że jestem swoją własną babcią, ponieważ miłość okazuję przez jedzenie i mam niekontrolowaną potrzebę karmienia każdego, na kim choć trochę mi zależy. I nie chodzi nawet o przysłowiowe zdobycie serc, ale raczej o dbałość o zapewnienie podstawowego poczucia komfortu [well-being] bliskim osobom: troskę o ich pełny brzuszek.
Ale karmiona być też lubię.
Ostatnio karmił mnie Stephen. Stephen jest Brytyjczykiem i oryginalnie Londyńczykiem, którego ojciec, jak się też okazało, pracował wiele lat jako kucharz w jakimś znanym paryskim hotelu, w związku z czym syn francuską kuchnię zna jak elementarz. Z mnóstwa przepysznych rzeczy które nam w miniony weekend zaserwował - dwie najbardziej godne odnotnowania:
Raz, na początek: Niby jedynie drobna przekąska - kanapeczki z pastą z wędzonego pstrąga. Ale ale! Po pierwsze na kruchych cienkich plastrach z bajgli (które czasem tu goszczą w sałatkach czy innych osobliwościach), i to w dodatku bajgli ciemnych, pumperniklowych. A po drugie, pstrąg nie tylko świeżo uwędzony na Brighton Beach, ale też zmieszany z serkiem twarogowym i chrzanem (!). A na szczycie odrobina musu jabłkowego (tak!). Pstrąg + chrzan + jabłko to standard znany skądinąd, ale wpadnij sam na taką konfigurację. Majstersztyk.
(fotka tylko niestety słaba)

A wracając do wątku wspólnego jedzenia, i ogólnego łączenia się w pary:
U Stephena w kuchni wisi chiński zestaw porad żywieniowych - tablica przywieziona z Chin, która mówi czego z czym w kuchni łączyć nie należy. Nie do końca wiadomo co mówią wypisane na niej słowa, ale przekaz jest jasny: pewnych par produktów nie wolno jest razem. Nie należy łączyć ogórków z orzechami ziemnymi, ani pomidorów z krewetkami, czy też spożywać wieprzowiny z piwem. Wszystko z nie do końca jasnych, bo wyjaśnionych wyłącznie po chińsku, względów.
Oraz najważniejsze, i tak smutne, że aż śmieszne: nigdy, przenigdy nie jeść labradora z czosnkiem.
cudnie,miejscami aż pornograficznie!
OdpowiedzUsuńtak miało być! :P
OdpowiedzUsuńRozumiem, ze wieprzowina i czosnek nie ida w parze, ale nie potrafie sobie wyobrazic labradora bez czosnku!! przeciez cocker spaniel az rozplywa sie w ustach, ale serwowany bez czosnku jest jak Pawlak bez Kargula!!
OdpowiedzUsuńAle to wszystko świetnie wygląda. Mniam, mniam. :)
OdpowiedzUsuń