TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Mango (lassi)

Kupiliśmy skrzynkę mango za 2 Euro (!) na tureckim targu przy Maybachufer (wielkie lowe dla Turków w Berlinie! strona targu tutaj). Nigdy w życiu nie miałam tyle mango na raz. A jedynym 'daniem' z uzyciem mango, ktore przyszlo mi przy tej okazji  (i wciaz przychodzi) do glowy jest mango lassi. I to koniecznie zimne, bo upal jak piorun i w naszym mieszkaniu na 4 i 5 pietrze kamienicy nie da sie wytrzmac przed 18ta. W dodatku, zapomnielismy kupic woreczkow do lodu, wiec pierwsza rzecza ktora zrobilismy po powrocie z targu bylo pokrojenie mango w kawalki i wrzucenie go do zamrazalki (wyszlismy z zalozenia ze skoro i tak miksuje sie je z lodem, to rownie dobrze moga byc zamrozone). Potrzebny byl jeszcze przepis, wiec zadwonilam wiec do Jacka, ktory robi pyszne mango lassi. Chcialam napisac 'najpyszniejsze' ale w gruncie rzeczy jak sie nad tym zastanowie to jest to jedno z moze 4 ktore pilam w zyciu. Jedno, naprawde pyszne i swieze dostalam kilka miesiecy temu w hinduskiej okolicy na nowojorskim Queens. Bar pelen byl goracych oparow i bardzo starych plastikowych mebli, ale na aluminiowej ladzie stara hinduska za jedyne 2 dolarki postawila przeden mna wielki kubek pysznego swiezego lassi. Pozostale 2 byly w Berlinie, raz w knajpce Buddha na rogu Tucholsky Strasse i Johannisstrasse (swoja droga calkiem fajnym, zaskakujaco niedrogim jak na ta okolice miejscu: Buddha ) pilam sprzedawane pod nazwa lassi mleko pomieszane z sokiem z mango. Nie polecam. Innym razem, w jednej z hinduskich restauracji ktorych pelno przy Mehringhdamm, gdzie bylo fajne, smaczne, tylko ze jak dla mnie to tego lassi bylo raczej malo (swoja droga, pyszne jedzenie tam maja: chandra-kumari ). No i teraz przyszla chec na produkcje wlasna, dzwonie wiec do Jacka. A Jacek mowi: po pierwsze - swieze mleko, niepasteryzowane, po drugie - trzeba je zostawic przez noc, po trzecie  - nie samo ze soba, a z lyzka albo dwiema swiezego jogurtu ze specjalnymi kulturami bakterii, jakimis, ktore Jacek co prawda nie pamieta dokladnie jak sie nazywaja, ale maja w nazwie cos w stylu 'bulgaris', jakas Bulgarie w kazdym razie. Dopiero nastepnego dnia, kiedy zrobi sie z tego jogurt, mozna rzecz zmiksowac z mango. Czyli dupa. Nie mam niepasteryzowanego mleka, szukanie jogurtu znudzilo mi sie po wizycie w czwartym sklepie, a przede wszystkim jak w Bulgarii to ja sie teraz czuje. Moj debiut w kategorii 'mango lassi' nie doszedl do skutku. Odkrylam za to przy okazji, ze na upal DOSKONALE jest mrozone mango! Nieduze cienkie zamrozone plasterki z orzezwiajacym sokiem...tak! Ponoc nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo.
Jak widac, polska madrosc ludowa ma zastosowanie takze do hinduskiej kuchni ;)

piątek, 9 lipca 2010

Naleśniki (czyli o różnicach kulturowych między zachodem a zachodem)

                                                                        naleśniki autorstwa alańskiego, NYC marzec 2010

Dziś piątek i w co drugiej polskiej rodzinie były pewnie na obiad naleśniki. Jak ja dawno nie jadłam takich prawdziwych domowych naleśników z białym serem (najlepiej jeszcze z żółtkiem i cukrem waniliowym)! Miałam takie szczęście-nieszczęście, że moja Matka uwielbiała eksperymentować w kuchni i podczas gdy moje koleżanki jadły mielone z buraczkami, ja z moim rodzeństwem wcinałam wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym "Ku-lau-dzou". Prawdziwe polskie naleśniki dostawały mi się tylko w przedszkolu, kiedy gotowała nam niania, albo podczas wizyt u babci. No a potem nadszedł czas barów mlecznych, czyli "raz-ser-truskawka-proszę-odebrać!", a ostatnio nowe naleśnikowe odkrycie w postaci amerykańskich "pancackes", które w zasadzie z naszymi mają niewiele wspólnego. A jeszcze mniej wspólnego ma proces ich przygotowywania. I o tym właśnie chciałam dzisiaj.

Otóż przede wszystkim, naleśniki w Niu Jorku je się na śniadanie, ewentualnie na deser. Po drugie ichnie "pancackesy" to grubiutkie placuszki (coś jak skrzyżowanie blina z racuchem) ułożone na talerzu w stos i polane syropem klonowym, albo, częściej, jakimś znacznie tańszym syropem cukrowym -  takie, jak zawsze w amerykańskich kreskówkach zajadał z siostrzeńcami Kaczor Donald. Zatem kiedy przeciętny nowojorczyk budzi się rano i myśli „naleśniki” i widzi już przed oczami stos placków ociekających syropem, to realizację tej wizji zaczyna od ubrania butów, po czym wychodzi na ulicę i najdalej za drugą przecznicą znajduje „diner” albo inną kawiarnię, w którym takie serwują. Jeśli natomiast ów nowojorczyk jest nieco mniej przeciętny i ma w mieszkaniu działającą kuchnię, której może używać nie wprowadzając to w stan paniki właściciela tego mieszkania ani nie uruchamiając natychmiast czujników przeciwpożarowych (co także kończy się tym pierwszym) to zaczyna dzień również od ubrania butów, ale w tychże swoich czarno-białych trampkach idzie już nie do baru, a najbliższego spożywczaka (czyli tak ze cztery przecznice, jak ma szczęście) i kupuje tam paczkę mrożonych naleśników, po czym wraca do domu i odgrzewa je w tosterze. Natknęłam się nawet na przepis na naleśniki z jagodami w magazynie "Runner's World" (ponoć są bardzo dobre dla biegaczy zaraz po wysiłku), który zaczynał się od instrukcji „włóż naleśniki do tostera albo mikrofali”. Nie żartuję. Jeśli natomiast nasz nowojorczyk jest w awangardzie naleśnikowej (i kulinarnej w ogóle) i lubi wiedzieć co ma na talerzu, to nie zaczyna wizyty w sklepie, w tych swoich trampkach, od wyciągania naleśników z chłodziarki, ale - uwaga - idzie w okolice półki z mąkami i znajduje specjalny naleśnikowy proszek z napisem "home-made pancakces". A później w domu miesza go z wodą/mlekiem i własnoręcznie smaży, tym samym uzyskując "domowe" naleśniki.

Także zestaw manewrów, które wykonuje przeciętna polska matka dzieciom (albo też i ojciec, żeby nie było) w tradycyjny dla naleśników z serem piątek - czyli rozbijanie jajek (uwaga! rozbijanie! a nie wylewanie ich na patelnię z zakupionej butelki), bełtanie ich z mlekiem i mąką, odmierzanie ilości proszku do pieczenia, et cetera, a potem jeszcze mieszanie twarogu z żółtkiem i cukrem, podczas gdy dzieci wsadzają w tę lepka masę swoje niewielkie paluchy - jest z zasady obcy przeciętnemu mieszkańcowi Nowego Jorku.

Najważniejszą czynnością jaką wykonuje nad swoimi naleśnikami nowojorczyk, i to niezależnie od tego w jakim stopniu przyczynił się sam do powstania swojego posiłku, jest wylanie nań gęstego, lepkiego, złotobrązowego syropu. Ten pokrywa lśniącą taflą miękką powierzchnię placka, by chwilę potem zostać przez niego - jak przez gąbkę - zupełnie wchłoniętym. A potem ów słodka maź pojawia się ponownie podczas zgryzienia - gdzieś między językiem a podniebieniem. Hmm... Lubię.

środa, 7 lipca 2010

Kalafior


Jadłam dzisiaj na obiad w mensie HU zielonego kalafiora o wykwintnej nazwie "romanesco". Smakował tak samo jak każde inne rozgotowane warzywo, ale jak wyglądał! Kiedy patrzy się na coś takiego to chyba trzeba dojść do wniosku, że Bóg istnieje. A w dodatku ma Macintosha z lat 80.

niedziela, 4 lipca 2010

Kanafeh




Jadłam dzisiaj coś tak przedziwnego, że gdyby mi to wcześniej ktoś próbował opisać to chyba nic bym z takiego opisu nie zrozumiała - więc prawdopodobnie sama też polegnę.
Wyobraźcie sobie mariaż Baklavy z zapiekanką z sera mozarella - na ciepło, z dodatkiem gęstej śmietany. Powiedzmy, że będzie to stosunkowo najbliżej tego, co nazywa się "Kanafeh" albo "Kunefe". Rzecz jest ciepła, ociekająca słodkim baklavowym syropem, i nie byłoby jej daleko do innych tureckich słodyczy, gdyby nie: a) brak orzechów; b) obecność roztopionego sera wewnątrz słodkiej, gorącej, składającej się z drobnych niteczek ciasta masy. Do tej pory nie mam pojęcia co ten ser tam robi - zwykły, ciągnący się, tłusty i bynajmniej wcale nie słodki ser w typie mozarelli, w samym środku tej lepkiej słodyczy. Przedziwne. Arcyciekawe. Przepyszne.

Wiem za to JAK robi się to nitkowate ciasto (lowe youtube)
http://www.youtube.com/watch?v=fi1DCHEsTfQ

Kanafe jadłam w zwykylm, nieróżniącym się od tysiąca innych, barze z koftą i kebabem, przy Kottbusser Dam. I niedość, że jest to od miejsca, gdzie mieszkam w Berlinie 1o minut piechotą, to w dodatku mają czynne 24h. Niebezpieczne.

Początek - czyli obowiązkowy mit założycielski

Kiedy Julia Child, zanim stała się "tą" Julią Child - autorką niezliczonych, kultowych już niemal, książek kucharskich i kobietą, która nauczyła Amerykanów gotować - zastanawiała się co właściwie ma zrobić ze swoim życiem, jej mąż spytał ją co najbardziej na świecie lubi robić. "Jeść" - odpowiedziała Julia. 'And you're so good at it!' - uslyszala w odpowiedzi.
No więc ja też najbardziej na świecie lubię jeść. A zaraz na drugim miejscu - pisać. I wiem, ze najlepszym, absolutnie najlepszym zajęciem dla mnie byłoby zostać recenzentem kulinarnym: jeść zawodowo; smakować i rozkoszować się w ramach pracy, a potem - zamiast opowiadać przez telefon znudzonemu chłopakowi, który po pierwszych kilku zdaniach nie może już słuchać, bo robi się głodny - opisywać i ubierać smaki w słowa.
Nie mogę jednak zostać recenzentem kulinarnym, bo Bóg stworzył mnie wegetarianką. A w zasadzie nie tyle Bóg (w którego istnienie i tak nie wierzę) tytko ja sama siebie zrobiłam w 17-tym roku życia, czyli już jakis dośc konkretny czas temu. I tego zamierzam się trzymać. A co to za recenzent kulinarny, szczególnie w naszym mięsożernym kraju, co żywi się serem, sałatą i okazjonalną rybą. (Tak, wiem, ten ostatni punkt w menu nie czyni ze mnie stuprocentowej wegetarianki. Powiedzmy, ze jestem "semi", albo "jaroszem". Ale czy to ważne? Jak zwał tak zwał).
Tak więc nie będę nigdy recenzetem ("recenzentką" powinno być w zasadzie) kulinarną. Jako (semi)wegetarianka jestem czymś w rodzaju niepełnej, niedoskonałej wersji smakosza. Nie pozwala mi na to moja "dieta". Nienawidzę mówienia o wegetarianizmie jak o "diecie"! Czy ja się głodzę? Czy liczę kalorie? Czy mam fioła na punkcie zdrowej żywności? Czy sprawdzam zawartość wartości odżywczych w każdym gramie spożytej potrawy? Czy ja sobie robię jakąś krzywdę? Nie! Ja sie obżeram wszystkim co popadnie! Co to za dieta? Tak się tylko składa, że moje "wszystkim" wyklucza mięso i produkty pochodne... Co z kolei wyklucza mnie samą z pewnej gastronomicznej społeczności. Zatem z pełnoetatowego zawodu recenzenta kulinarnego nici. Pozostaje mi pisanie bloga.