TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

piątek, 9 lipca 2010

Naleśniki (czyli o różnicach kulturowych między zachodem a zachodem)

                                                                        naleśniki autorstwa alańskiego, NYC marzec 2010

Dziś piątek i w co drugiej polskiej rodzinie były pewnie na obiad naleśniki. Jak ja dawno nie jadłam takich prawdziwych domowych naleśników z białym serem (najlepiej jeszcze z żółtkiem i cukrem waniliowym)! Miałam takie szczęście-nieszczęście, że moja Matka uwielbiała eksperymentować w kuchni i podczas gdy moje koleżanki jadły mielone z buraczkami, ja z moim rodzeństwem wcinałam wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym "Ku-lau-dzou". Prawdziwe polskie naleśniki dostawały mi się tylko w przedszkolu, kiedy gotowała nam niania, albo podczas wizyt u babci. No a potem nadszedł czas barów mlecznych, czyli "raz-ser-truskawka-proszę-odebrać!", a ostatnio nowe naleśnikowe odkrycie w postaci amerykańskich "pancackes", które w zasadzie z naszymi mają niewiele wspólnego. A jeszcze mniej wspólnego ma proces ich przygotowywania. I o tym właśnie chciałam dzisiaj.

Otóż przede wszystkim, naleśniki w Niu Jorku je się na śniadanie, ewentualnie na deser. Po drugie ichnie "pancackesy" to grubiutkie placuszki (coś jak skrzyżowanie blina z racuchem) ułożone na talerzu w stos i polane syropem klonowym, albo, częściej, jakimś znacznie tańszym syropem cukrowym -  takie, jak zawsze w amerykańskich kreskówkach zajadał z siostrzeńcami Kaczor Donald. Zatem kiedy przeciętny nowojorczyk budzi się rano i myśli „naleśniki” i widzi już przed oczami stos placków ociekających syropem, to realizację tej wizji zaczyna od ubrania butów, po czym wychodzi na ulicę i najdalej za drugą przecznicą znajduje „diner” albo inną kawiarnię, w którym takie serwują. Jeśli natomiast ów nowojorczyk jest nieco mniej przeciętny i ma w mieszkaniu działającą kuchnię, której może używać nie wprowadzając to w stan paniki właściciela tego mieszkania ani nie uruchamiając natychmiast czujników przeciwpożarowych (co także kończy się tym pierwszym) to zaczyna dzień również od ubrania butów, ale w tychże swoich czarno-białych trampkach idzie już nie do baru, a najbliższego spożywczaka (czyli tak ze cztery przecznice, jak ma szczęście) i kupuje tam paczkę mrożonych naleśników, po czym wraca do domu i odgrzewa je w tosterze. Natknęłam się nawet na przepis na naleśniki z jagodami w magazynie "Runner's World" (ponoć są bardzo dobre dla biegaczy zaraz po wysiłku), który zaczynał się od instrukcji „włóż naleśniki do tostera albo mikrofali”. Nie żartuję. Jeśli natomiast nasz nowojorczyk jest w awangardzie naleśnikowej (i kulinarnej w ogóle) i lubi wiedzieć co ma na talerzu, to nie zaczyna wizyty w sklepie, w tych swoich trampkach, od wyciągania naleśników z chłodziarki, ale - uwaga - idzie w okolice półki z mąkami i znajduje specjalny naleśnikowy proszek z napisem "home-made pancakces". A później w domu miesza go z wodą/mlekiem i własnoręcznie smaży, tym samym uzyskując "domowe" naleśniki.

Także zestaw manewrów, które wykonuje przeciętna polska matka dzieciom (albo też i ojciec, żeby nie było) w tradycyjny dla naleśników z serem piątek - czyli rozbijanie jajek (uwaga! rozbijanie! a nie wylewanie ich na patelnię z zakupionej butelki), bełtanie ich z mlekiem i mąką, odmierzanie ilości proszku do pieczenia, et cetera, a potem jeszcze mieszanie twarogu z żółtkiem i cukrem, podczas gdy dzieci wsadzają w tę lepka masę swoje niewielkie paluchy - jest z zasady obcy przeciętnemu mieszkańcowi Nowego Jorku.

Najważniejszą czynnością jaką wykonuje nad swoimi naleśnikami nowojorczyk, i to niezależnie od tego w jakim stopniu przyczynił się sam do powstania swojego posiłku, jest wylanie nań gęstego, lepkiego, złotobrązowego syropu. Ten pokrywa lśniącą taflą miękką powierzchnię placka, by chwilę potem zostać przez niego - jak przez gąbkę - zupełnie wchłoniętym. A potem ów słodka maź pojawia się ponownie podczas zgryzienia - gdzieś między językiem a podniebieniem. Hmm... Lubię.

1 komentarz:

  1. osobiscie gustowalam w mniej kalorycznych nowojorskich "pancakes with blueberries", polanymi jedynie minimalna iloscia syropu klonowego. nie da sie ukryc, ze im wiecej syropu, tym slodziej na sercu, ale za to ciezej a brzuszku :-) czekam na nowe wpisy!

    OdpowiedzUsuń