TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

piątek, 27 stycznia 2012

risotto z owocami morza czyli o urokach gotowania pod bloga

Ostatnio wydaje mi się, że wybitnie nie umiem gotować. Od tygodni albo pożeram coś na mieście, albo pichce w domu po najmniejszej lini oporu (czyli makaron, ewentualnie jakaś zimowa zupa) i zapomniałam już jak to jest naprawdę GOTOWAĆ.



Z kuchennego marazmu na szczescie wyrwała mnie Serafitka, zapraszając do siebie na kolację i oferując, że zrobimy risotto z owocami morza. Serafitka jest mięsożerna, więc morskie mięczaki okazały sie dobrym kompromisem między naszymi gustami. A ja nigdy wcześniej nie robiłam ani prawdziwego risotto ze specjalnego ryżu (naprawdę nigdy!) ani tym bardziej nie gotowałam wlasnoręcznie nic ponad ryby i krewetki. Kawałki ośmiornic, małże i kalmary, ktore były w mrożonce z biedronki, wykraczały wiec różnorodnością biologiczną dość znacznie poza standardowych mieszkańców moich garnków.
 
Bylo bosko.

Po pierwsze dlatego, ze Serafita odkrywszy ceny win w biedronce kupiła dwie różne butelki, więc po wstępnej degustacji połowę butelki tego gorszego wlałyśmy do potrawy (wiem wiem, powinna byc tylko jedna szklanka, każdy kucharz to powie) a za drugą zabrałyśmy się już w trakcie.


Po drugie, risotto wyszlo wspaniale. Nie szkodzi, ze zakupiona do niego specjalnie 2 dni wcześniej w Piotrze i Pawle kolendra w doniczce skonała na moim parapecie zanim dotarłam do docelowej kuchni - użyłyśmy pietruszki. I ze parmezan zamiast wymieszać wraz z pietruszką na samym końcu wsypałyśmy z babskiej niecierpliwości do potrawy na ogniu - lepiące kawałki się przyrumieniły tworząc chrupiącą skorupkę tu i tam. Nieplanowany, ale fajny efekt. 



 Po trzecie, odkryłyśmy uroki gotowania z zamysłem bloga w niedoświetlonej kuchni. By udało się powyższe zdjęcie, trzeba było zrobić tak:




czwartek, 5 stycznia 2012

Powroty (czyli w stronę bakłażana)

Lubię wracać do znanych smaków, tak, jak wraca się do ulubionych obrazów. W każdym mieście, które odwiedzam jest co najmniej jeden taki obraz, z którym miło jest się przy okazji przywitać: w Poznaniu Dworzec St. Lazare Czapskiego, w Warszawie Kobiety Wróblewskiego, w Londynie w National Gallery św. Tomasz Caravaggia, w Niu Jorku Early Sunday Morning Hoppera. No i właśnie w Niu Jorku, poza zatrzęsieniem obrazów i wszelkiej innej sztuki, jest też pewna sałatka...



Trochę głupio mi się do tego przyznać, ale będąc ostatnio w Nowym Jorku naprawdę pojechałam na Union Square, skrzyżowanie Broadwayu i Czternastej, właśnie ze względu na znajdującą się na tej czternastej ulicy małą kawiarnię, z której zwykłam (kiedy mieszkałam 2 lata temu w okolicy) zamawiać pewną sałatkę. I naprawdę byłam ciekawa czy ta kawiarnia wciąż tam jest, i - co ważniejsze - czy Mediterranean Salad jest wciąż w ofercie. Na szczęście bardzo blisko znajduje się Strand - najlepsza księgarnia w Nowym Jorku, jeśli nie na świecie w ogóle, więc mogłam udać sama przed sobą, że to jest właśnie podstawowy cel mojej podróży czerwonym i żółtym metrem z Harlemu, i dopiero po wydaniu większej ilości dolarków na książki poszłam w poszukiwaniu "Bite". Kawiarnia była w tym samym miejscu. Sałatka też była, nawet w tej samej cenie 7,5 dolara. Zamówiłam.

Czy to nie jest fajne kiedy pewne rzeczy się nie zmieniają? Kiedy obrazy wiszą wciąż tam, gdzie spodziewamy się je zobaczyć i kiedy restauracje serwują przez lata te same udane dania? Wtedy dopiero powroty mają sens i możemy udawać, że wszystko jest takie samo jak dawniej, choć wiemy, że to nieprawda.

W mojej sałatce śródziemnomorskiej, dla której przejechałam pół Manhattanu, jest i hummus i smażony bałażan. No naprawdę, ile dobrych rzeczy może się zmieścić w jednym daniu? A do tego orzeszki ziemne i na bakłażanie sos pomidorowy, pomidor i ogórek, a to wszystko na liściach szpinaku. Nie próbowałam tego nigdy sama zrobić, byłoby chyba zbyt pracochłonne. Zresztą, też zdaje się o to chodzi, że je się tę zapamiętaną sałatkę właśnie w kawiarni na Czternastej i nigdzie indziej - wersja domowa byłaby jak obraz na pocztówce, marna reprodukcja.