TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

piątek, 31 sierpnia 2012

ostrygi i popcorn czyli tylko w Niu Jorku

 

Nowojorczycy jedzą ostrygi. Tak już tu jest, że się przed wernisażem albo po teatrze, albo niby mimochodem, bez specjalnego powodu, idzie na ostrygi. Wlewanie sobie tego do gardeł jest dość osobliwym sposobem spędzania wolnego czasu, bo wszyscy przecież wiedzą, że nie da się ostryg połknąć więcej niż 3 za jednym razem. Może z 6 jeśli zapić szampanem. Było to może i kiedyś, na Broadwayu w jakimś 1928, symbolem luksusu - te czasy jednak niewątpliwie minęły, skoro można je teraz na Manhattanie dostać w ramach „happy hour” za dolarka za sztukę. Niemniej jednak, nowojorczycy chodzą, to ja też chodzę. Unoszę te piękne muszle do ust i przechylam z gracją i chwytam szybko za kieliszek - et voila!

Zdecydowanie droższym, i chyba też wciąż aktualnym kulinarnym symbolem luksusu są z kolei trufle. Tu już nie tak łatwo o wyprzedaż. Może właśnie dlatego w menu wielu restauracji gości olej truflowy. („Ale czekaj, jak z grzybów zrobić olej?” - spytałam znajomego, który z pełną słusznością spojrzał na mnie jak na idiotkę. Olej truflowy uzyskuje się przez moczenie grzybów w zwykłym oleju, albo, częściej, przy pomocy sztucznych aromatów). Smaży się w nim np. popcorn albo frytki, i taki szalenie eklektyczny zestaw wysokiego z niskim jest z jakiegoś, nie do końca dla mnie zrozumiałego, względu bardzo w modzie. Efekt tego mezaliansu to dość silny, mdławy smak; nieco smolisty i duszący. W małej ilości: w porządku. W większej, na ociekającym tłuszczem frytkach: nie-e.

No i uwaga - zmierzam do puenty. W pewnej miłej restauracji przy 75 ulicy i 3 Aleji w ramach przystawki do ostryg podaje się popcorn. Smażony właśnie w takim oleju truflowym. Niby w wersji exclusiv, ale jednak: popcorn i ostrygi. Prażona kukurydza oraz osławiony afrodyzjak. Od pucybuta do milionera w jednym. Ameryka, the land of dreams.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

arbuz + feta + pomidory, czyli w nowojorskiej saunie

Wróciłam do domu z pracy, a na kanapie siedzi trzech półnagich Brazylijczyków i gra w FIFĘ. Czyli wszystko w normie.

Nowy Jork od kilku tygodni jest jedną wielką fińską sauną. Albo parową, raczej, bo wilgotność powietrza 70% przy tych 35 stopniach to norma. Za rozpalanie kuchenki albo włączanie piekarnika przy takiej pogodzie powinno się karać ostracyzmem z miasta, jeśli nie w ogóle Stanu NY.

Na szczęście, można jeszcze kroić. I mieszać. Nieopodal moich współlokatorów, na kuchennym stole leży arbuz, którego kupiłam wczoraj z zamysłem letniej sałatki. Takiej samej jaką robiła zawsze moja mama przy okazji letniego grilla w późnych latach 90., w czasach kiedy w Polsce trudno było jeszcze dostać prawdziwy ser feta i królowała feta z mlekovity: ta miękka maź w kartoniku, która z serem feta ma tyle wspólnego, że jest biała i słona. Co nie zmienia zresztą faktu, że jest doskonała, i nadaje się do wielu dań, których prawdziwa grecka feta zrobić nie potrawi. Ale do rzeczy.

Jest feta, normalna tym razem. Jest arbuz. Jest pomidor. Jest też trzech Brazylijczyków grających w gaciach na komputerze, którym cały ten dzień było jeszcze bardziej gorąco niż mnie, bo nie siedzą 8 godzin w klimatyzowanej pracy. Brakuje więc jeszcze tylko soku z cytryny (limonka byłaby doskonała!) i - tamtaratamtatam - kolendry.

UWIELBIAM kolendrę. To nic, że nie było jej w oryginalnej sałatce mojej mamy. Zdaje się, że tam mogła być te 10 czy 12 lat temu ledwie świeża bazylia, bo kolendrę nawet teraz trudno jest kupić na byle rynku łazarskim czy wildeckim, trzeba się pofatygować do co lepszego supermarketu i szukać ziół w doniczkach. Ale teraz jest, tu w tej amerykańskiej saunie, na pęczki - więc do arbuza, fety, pomidora jak znalazł. A zatem:

PRZEPIS NA ZIMNĄ SAŁATKĘ ARBUZOWĄ Z SEREM FETA

Kroimy:
- arbuza, w spore kawałki
- pomidora, w średnie kawałki
- fetę, w małe kawałki
+ Szatkujemy kolendrę
+ mieszamy całość
+ skrapiamy sokiem z cytryny (nie żałować, orzeźwia!)
+ wkładamy do lodówki (albo nawet zamrażalki, w zależności od upału) na kwadrans.
[ Można całość skropić też oliwą z oliwek, ale przy tej temperaturze raczej ucieka się od tłustości. ]

Brazylijczycy jedzą. Ja jem. Zimno. Bosko.