TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO
NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO
JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

etiopsko

Byliśmy ostatnio w etiopskiej knajpie "Langano" niedaleko Kottbuser Damm. Knajpa miła, pełna Afrykańskich par i rodzin. Pierwszy raz jadłam po etiopsku, zamówilismy wiec jakis ichni standard (w wersji wege).

Je się paluchami. To fajne. Odrywa się kawałki ogromnego placko-naleśnika, na którym leżą poszczególne składniki, nabiera je i wkłada do ust. To też fajne. Ale smaki tego, co się na nim znajduje już jakieś dziwne. Inne. Nie trafione. Każdy z nich uderzał jakby tuż obok moich kubków smakowych. Jak z hinduską muzyka, która operuje na ćwierćtonach, wypadających gdzieś pomiędzy naszymi tonami i półtonami - tak samo gdzieś pomiędzy w mojej osobistej skali trafiały te trudne do nazwania smaki. Buraki o smaku zbyt kwaśnym jak na buraki. Szpinak za gorzki jak na szpinak. Placek zbyt miękki i jajeczny jak na placek. Jakoś nie.



Najlepsze było z tego wszystkiego moim zdaniem piwo bananowe o uroczej nazwie „dju dju”.: gęste i słodkie, z ogromną ilością bananowej piany. W dodatku, chyba troche dla egzotycznego picu, podawane w miseczkach z wydrążonego kokosa czy innego orzecha. Wypiłam dwa.

wtorek, 2 listopada 2010

wyjątkowo niedobry omlet

Jadłam ostatnio wyjątkowo niedobry omlet. Taki omlet to naprawdę może człowiekowi popsuć humor. Mi na szczęście nie popsuł, bo miałam akurat wyjątkowo udany dzień, w dodatku zakupiłam właśnie książkę, na którą się nie mogłam już od dawna doczekać, więc siedziałam sobie tak w oczekiwaniu na jedzenie przerzucając jej pierwsze strony i humoru nie zepsuło mi nawet, że czekałam 35minut podczas gdy lokal był pusty. A szkoda w ogóle tym większa, że to miejsce, które poza tym lubię - tuż naprzeciw biblioteki uniwersyteckiej, z pomysłem na tożsamość marketingową, owsianką od rana i niedrogimi kanapkami o zabawnych nazwach (http://www.canappka.pl/)

O omlecie, który tam tym razem dostała w zasadzie szkoda gadać. Miał być z serem i brokułami, no i był  - z kosteczkami żółtego sera, które nawet się nie roztopiły (!) i kawałkami mdłych rozgotowanych brokułów - całość wetknięta w środek, jak w naleśnik, i bez smaku kompletnie, nawet nie posolone. Żałość, po prostu żałość! Ledwie byłam w stanie to przełknąć, bo jakby tej biedy na moim talerzu było mało to do omleta grał mi Robert Gawliński swoją "Baśkę". Wył tak okrutnie, fałszował tak strasznie, że zaczęłam się zastanawiać czy to możliwe, że nigdy wczesniej nie zauważyłam, że nie tylko ta piosenka jest beznadziejna, nie tylko, że człowiek nie ma kompletnie głosu, ale też słuchu nie mają Ci, którzy rzecz nagrali i wyprodukowali w tysiącach egzemplarzy. Na szczęście okazało się, że z producentami muzyki w Polsce nie jest tak żle, jak z moim omletem - piosenka okazała się być wersją koncertową, na której za wycie Gawlińskiego nie mógł być odpowiedzialny nikt inny niż on sam. Kto jednak był odpowiedzialny za mój koszmarny omlet, którego musiałam potem odchorowywać zwiększoną dawką czytanki o rzeźbie w marmurze???

Nie chciałabym Was, drodzy czytelnicy, katować - ale posłuchajcie tego choć przez pierwszą minutę (dłużej się nie da) i wyobraźcie sobie jak człowiekowi musi być źle jeśli do tego jeszcze je niedobry omlet.



A ponieważ temat dzisiaj jest przykry ze wszechmiar, dodaję do tego w gratisie doskonały film z doskonałą Julią Child robiącą omlet doskonały:

(uwielbiam nonszalancję, z jaką Julia wyrzuca niepotrzebną patelnię w 2 minucie!)

czwartek, 7 października 2010

ziemniaki cebula kapusta (pean na cześć)

Jadłam dzisiaj obiad nigdzie indziej, a w barze "Euruś" przy Głogowskiej. Nazwałabym go "barem mleczym", ale - jak się okazuje - nie ma nic takiego w nazwie. Jest po prostu "bar", choć na ciśnące się na usta określenie "mleczny" wskazuje zarówno specyficzne dla tego typu lokali wystrój z menu wywieszonym na ścianie i ofertą jakiegoś obowiązkowego taniego "zestawu studenckiego" jak i - równie specyficzne - pracujące tam panie z farbowanymi trwałymi w białych gastronomicznych kitelkach (uszytych z jakiejś podłej prześwitującej podszewki), które najpierw kasują a potem "wydają" obiady z obowiązkowym "cośtam-cośtam proszę odebrać!", które rozlega się po całej sali tak, że aż trudno uwierzyć, że nie robią tego z innego powodu niż by dodać teatralności całemu temu spektaklowi odbywającemu się dookoła "schabowego", "ruskich" oraz "naleśników z truskawką".


Poszłam do baru "Euruś" (swoją drogą - czy to nie urocza nazwa?) - nie ukrywam - bo miałam po drodze, i chciałam zjeść tanio. A skoro już tam dotarłam - to poszłam na całego: zamówiłam "kopytka z tłuszczem i gotowaną kapustą". UWIELBIAM określenie "z tłuszczem" - jest takie bezpośrednie i znaczące. Bo to nie masło rozpływające się na twoich ziemniakach (czy jakichkolwiek innych ciepłych węglowodanach) o nie! Opcja "z masłem" figuruje na wiszącym na ścianie menu w innym miejscu, a podana obok liczba PLN też znacznie różni się od tej pierwszej. "Z tłuszczem" nie oznacza też "ze skwarkami" albo "z boczkiem" - te opcje to znowu co innego, bo choćby boczku miałby w nich być jeden niewielki kawałeczek, to nazwa wskazuje, iż na kopytkach, ziemniakach czy kluskach rozlewa się jakiś tłuszcz zwierzęcy (w środowisku baromlecznym oznacza to to samo, co "lepszy"). "Z tłuszczem" oznacza dokładnie to, co oznacza - że rzecz jest tłusta. A jej nieszlachetne pochodzenie z jakiejś "Palmy do smażenia", albo (jak dobrze pójdzie) oleju rzepakowego, jest tyleż ukrywane co nieistotne. Równie nieistotna w baromlecznej nomenklaturze jest obecność cebulki w tymże tłuszczu, co jednak dla polskiego wegetarianina, który tęskni czasem (choć głośno nigdy ale to nigdy się nie przyzna) za słonym, tłustym i chrupiącym boczkiem na swoich kluskach - jest rzeczą kluczową. To właśnie dla tej cebulki w moim "tłuszczu" zamówiłam dzisiaj kopytka. Do tego, tak na wszelki wypadek, żeby nie zapchać się samym tylko węglowodanem, domówiłam jeszcze jednego kotlecika sojowego ("jednego? pół porcji? bez sosu? na tym samym talerzu?")

Jak się okazało - wykazałam się daleko idącą ignorancją. Bo co były za kopytka! Oh jak mi było dobrze! Nie za twarde, nie za miękkie, czyli miło się gryzące, a do tego z absolutnie idealną równowagą pomiędzy ziemniakami a twarogiem. No i gotowana kapusta kiszona do tego - nie za pieprzna, nie za kwaśna, też w sam raz. Nie wiem czy to ta nadchodząca zima tysiąclecia (już zresztą druga w naszym trwającym jak na razie 10 lat tysiącleciu), ale jedząc to miałam wrażenie, że niczego nie potrzeba człowiekowi do szczęścia więcej niż ziemniaków, cebuli i kapusty. Co tam hummusy! Co tam halloumi! To wszystko dobre tylko na turecki upał albo cypryjskie plaże! A u nas - do kożucha i do wódki, na nieprzejezdne drogi i pluchę i słotę -tylko i wyłącznie twaróg, ziemniak, gorąca kapusta. Bo ile różnych rzeczy może z tego powstać! Kopytka, kluski, zapiekanki, bigosy, "rozcieroki"... hmy, czego dusza zapragnie!

A to wszystko koniecznie, bezapelacyjnie i zawsze - "z tłuszczem".

poniedziałek, 27 września 2010

Kanapki z saletrą, czyli Berlin-Warszawa Express


- Ale no Pani, no jak tak można, jaka zawistna musiała być taka kobieta, a jaka podła!
- Ale gdzie sumienie, gdzie sumienie człowieka. Tak swojego własnego męża, on się pewnie nie spodziewał, zaufanie miał.
- No mówię Pani, jakie to rzeczy kładą do tych wędlin w tej Polsce, jak ona saletrą spożywczą, taką samą przecież, mu kanapki z szynką do pracy posypywała!
- A on się nie zorientował wcale? to smaku nie poczuł?
- No się nie zorientował, bo to smak to przecież taki sam ma. Coś tak koledzy z pracy potem mówili - bo się ona potem na rozprawie przyznała i do więzienia na dożywocie poszła - że on nudności po tych kanapkach miał. Tak mu po troszeczku dosypywała.
- No ale to odszkodowanie to dostała.
- No dostała, Pani, sześćset tysięcy złotych, bo on górnikiem był! No i te długi swoje wszystkie to spłaciła, co wcześniej narobiła. A syn też nic nie pomógł, nie powiedział.
- No widzi to Pani, jakie to ludzie po tym świecie chodzą.

sobota, 25 września 2010

poznańskie plyndze, ale w stolicy


Placek ziemniaczany
sos kaparowy na śmietanie
łosoś wędzony
rukola

zestaw nie-oczywisty
ale jak celowy!

tylko na pierwszy rzut oka się nie rymuje

Jadłam
z proszącą o odnotowanie jej obecności towarzyszką
pomysłodawczynią 

Toteż odnotowuję

wtorek, 17 sierpnia 2010

Königsberge Klopse (vel kapitan Kant Klops)


Nieopatrznie powiedziałam wczoraj mojemu alanowi, że mam ochotę gotować, więc ugotuję mu po powrocie ze szkoły na cokolwiek będzie miał ochotę. Nieopatrznie, bo podczas, kiedy wracając zastanawiałam się nad zupą brokułową albo francuską kiszą - alan natychmiast gdy weszłam do domu zakomunikował mi, że chce Königsberge Klopse, czyli klopsy królewieckie, swoje ULUBIONE niemieckie danie, którego smak pamięta jeszcze z przedszkola. Te klopsy zresztą są jednym z powodów, (jeśli w ogóle nie podstawowym powodem) dla którego (jak się przy okazji dowiedziałam) alan nie może być całkowitym wegetarianinem - jego niemiecka dusza pragnie bowiem od czasu do czasu königsberskiego klopsa, czyli kulki z mielonego mięsa pływającej w kaparowym sosie. Najlepiej w liczbie mnogiej, i z dodatkiem ziemniaków. Choć znam alana od kilku lat, to o tym jego "ulubionym" daniu usłyszałam po raz pierwszy dopiero dwa tygodnie temu, kiedy zastanawialiśmy się co moglibyśmy przyrządzić na obiad znajomej Hindusce odwiedzającej Berlin, którą chcielibyśmy móc przekonać, ze wegetarianizm nie jest przeszkodą w spróbowaniu tradycyjnej niemieckiej kuchni (mimo, że doskonale wiemy, że jest). Jedyne co mnie przyszło do głowy to Zwiebelkuchen (ciasto cebulowe) w wersji bez boczku - takie, jakie jadałam zeszłego lata w Weimarze, w tradycyjnej niemieckiej "Weinstube", w której serwowano co prawda starą niemiecką, czytaj: bardzo mięsną, kuchnię w oryginalnych starych i równie niemieckich wnętrzach, ale równocześnie której właścicielką była wegetarianka - przeprowadzająca w związku z tym na swej narodowej kulinarnej tradycji różne eksperymenty (szczególnie, jeśli się ją o to poprosiło). Jej Zwiebelkuchen było prze-pysz-ne i już od dawna zbierałam się, żeby spróbować je powtórzyć. Alan natomiast oponował, bo przypomniało mu się przy tej okazji, że słyszał gdzieś, że można zrobić wegetariańską wersję Königsberge Klopse. Cały smak tego dania ma z zasadzie pochodzić z kaparowego sosu, więc zamiana mięsa na jakiś substytut nie powinna robić różnicy - tłumaczył mi alan, szczerze zaskoczony, że ja nie tylko nie jadłam nigdy niczego takiego, nigdy nawet o tym daniu nie słyszałam! Wydawałoby się, że skoro dzielimy z Niemcami zamiłowanie do golonek i kapusty kiszonej to powinny nas również łączyć klopsy z naszego wspólnego - jakby nie było - Królewca. Ja byłam z kolei zaskoczona, że składnikiem takiego starego, tradycyjnego są dania kapary - bo o ile dobrze pamiętam, to na moim stole  kapary zagościły po raz pierwszy jakies 10, maksymalnie 12 lat temu, jakoś więc mi z moją świadomością historyczną nie grała ich obecność na talerzu Immanuela Kanta. 

Stanęło na alana, zrobiliśmy wczoraj te klopsy. Roboty było co niemiara, trwało to wszystko chyba ze 3 godziny, umęczyliśmy się strasznie, bo przy naszym podziale obowiązków i doświadczeń rzecz była mocno wątpliwa (ja mam jako taką wprawę w gotowaniu, ale to alan kiedyś to jadł - nie na odwrót). Naprawde nie wierzylam, że nam się to uda, bo korzystaliśmy równocześnie z dwóch przepisów - na oryginalne mięsne klopsy i na wegetariański ersatz, robiony jednak przy użyciu jakiejś przedziwnej kaszy, podczas gdy my korzystaliśmy z granulatu sojowego - wykorzystywane w dość dowolny sposób. W dodatku jakoś nie mogłam uwierzyć, że kleista papka z sojowego granulatu z jajkiem i mąką nie rozwali się natychmiast po włożeniu do gorącej wody - ale żeby to wyjasnić chyba potrzebny jest przepis. A zatem:

PRZEPIS NA KLOPSY KRÓLEWIECKIE W WERSJI WEGETARIAŃSKIEJ

rzecz składa się z: 
1. ersatzu mięsa, który formuje się w kulki i gotuje w wodzie
2. sosu - bezmięsnego również w oryginale
3. gotowanych ziemniaków - jako dodatku

1. 
- Gotujemy ok. 150 gram granulatu sojowego w bulionie. Odstawiamy do całkowitego ostygnięcia.
- drobno pokrojoną cebulę (1) podsmażamy na maśle i też studzimy.
- mieszamy granulat z cebulką, 2 jajkami, 5 łyżkami mąki (lub więcej, w zależności od konsystencji) zmiażdżonym ząbkiem czosnku, 4 łyżeczkami majeranku, solą i pieprzem. Można też dodać gałkę muszkatołową i/lub czerwoną paprykę.
- z lepiącej się masy formujemy dość duże kulki i gotujemy ok. 10min w wodzie
2. 
- robimy zasmażkę z masła i mąki (po 50 gram)
- dolewamy szklankę bulionu warzywnego, szklankę białego wina i kilka łyżek słodkiej śmietanki
- na końcu wrzucamy słoiczek kaparów.

1 + 2 + 3  = TA-DA!

Nie jest to rzecz, którą plasowałabym w pierwszej dziesiątce najlepszych dań, które jadłam w życiu - ogólnie nie jestem fanką substytów mięsa i wszystkiego, co ma smakować "tak jak" - ale alan umierał z zadowolenia. Jego spojrzenia pełne miłości i zachwytu rzucane znad talerza pełnego klopsów sprawiły, że poczułam się przez chwilę jak tradycyjna, dobra żona. (Ale tylko przez chwilę, na szczęście). 

poniedziałek, 19 lipca 2010

Mango (lassi)

Kupiliśmy skrzynkę mango za 2 Euro (!) na tureckim targu przy Maybachufer (wielkie lowe dla Turków w Berlinie! strona targu tutaj). Nigdy w życiu nie miałam tyle mango na raz. A jedynym 'daniem' z uzyciem mango, ktore przyszlo mi przy tej okazji  (i wciaz przychodzi) do glowy jest mango lassi. I to koniecznie zimne, bo upal jak piorun i w naszym mieszkaniu na 4 i 5 pietrze kamienicy nie da sie wytrzmac przed 18ta. W dodatku, zapomnielismy kupic woreczkow do lodu, wiec pierwsza rzecza ktora zrobilismy po powrocie z targu bylo pokrojenie mango w kawalki i wrzucenie go do zamrazalki (wyszlismy z zalozenia ze skoro i tak miksuje sie je z lodem, to rownie dobrze moga byc zamrozone). Potrzebny byl jeszcze przepis, wiec zadwonilam wiec do Jacka, ktory robi pyszne mango lassi. Chcialam napisac 'najpyszniejsze' ale w gruncie rzeczy jak sie nad tym zastanowie to jest to jedno z moze 4 ktore pilam w zyciu. Jedno, naprawde pyszne i swieze dostalam kilka miesiecy temu w hinduskiej okolicy na nowojorskim Queens. Bar pelen byl goracych oparow i bardzo starych plastikowych mebli, ale na aluminiowej ladzie stara hinduska za jedyne 2 dolarki postawila przeden mna wielki kubek pysznego swiezego lassi. Pozostale 2 byly w Berlinie, raz w knajpce Buddha na rogu Tucholsky Strasse i Johannisstrasse (swoja droga calkiem fajnym, zaskakujaco niedrogim jak na ta okolice miejscu: Buddha ) pilam sprzedawane pod nazwa lassi mleko pomieszane z sokiem z mango. Nie polecam. Innym razem, w jednej z hinduskich restauracji ktorych pelno przy Mehringhdamm, gdzie bylo fajne, smaczne, tylko ze jak dla mnie to tego lassi bylo raczej malo (swoja droga, pyszne jedzenie tam maja: chandra-kumari ). No i teraz przyszla chec na produkcje wlasna, dzwonie wiec do Jacka. A Jacek mowi: po pierwsze - swieze mleko, niepasteryzowane, po drugie - trzeba je zostawic przez noc, po trzecie  - nie samo ze soba, a z lyzka albo dwiema swiezego jogurtu ze specjalnymi kulturami bakterii, jakimis, ktore Jacek co prawda nie pamieta dokladnie jak sie nazywaja, ale maja w nazwie cos w stylu 'bulgaris', jakas Bulgarie w kazdym razie. Dopiero nastepnego dnia, kiedy zrobi sie z tego jogurt, mozna rzecz zmiksowac z mango. Czyli dupa. Nie mam niepasteryzowanego mleka, szukanie jogurtu znudzilo mi sie po wizycie w czwartym sklepie, a przede wszystkim jak w Bulgarii to ja sie teraz czuje. Moj debiut w kategorii 'mango lassi' nie doszedl do skutku. Odkrylam za to przy okazji, ze na upal DOSKONALE jest mrozone mango! Nieduze cienkie zamrozone plasterki z orzezwiajacym sokiem...tak! Ponoc nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo.
Jak widac, polska madrosc ludowa ma zastosowanie takze do hinduskiej kuchni ;)

piątek, 9 lipca 2010

Naleśniki (czyli o różnicach kulturowych między zachodem a zachodem)

                                                                        naleśniki autorstwa alańskiego, NYC marzec 2010

Dziś piątek i w co drugiej polskiej rodzinie były pewnie na obiad naleśniki. Jak ja dawno nie jadłam takich prawdziwych domowych naleśników z białym serem (najlepiej jeszcze z żółtkiem i cukrem waniliowym)! Miałam takie szczęście-nieszczęście, że moja Matka uwielbiała eksperymentować w kuchni i podczas gdy moje koleżanki jadły mielone z buraczkami, ja z moim rodzeństwem wcinałam wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym "Ku-lau-dzou". Prawdziwe polskie naleśniki dostawały mi się tylko w przedszkolu, kiedy gotowała nam niania, albo podczas wizyt u babci. No a potem nadszedł czas barów mlecznych, czyli "raz-ser-truskawka-proszę-odebrać!", a ostatnio nowe naleśnikowe odkrycie w postaci amerykańskich "pancackes", które w zasadzie z naszymi mają niewiele wspólnego. A jeszcze mniej wspólnego ma proces ich przygotowywania. I o tym właśnie chciałam dzisiaj.

Otóż przede wszystkim, naleśniki w Niu Jorku je się na śniadanie, ewentualnie na deser. Po drugie ichnie "pancackesy" to grubiutkie placuszki (coś jak skrzyżowanie blina z racuchem) ułożone na talerzu w stos i polane syropem klonowym, albo, częściej, jakimś znacznie tańszym syropem cukrowym -  takie, jak zawsze w amerykańskich kreskówkach zajadał z siostrzeńcami Kaczor Donald. Zatem kiedy przeciętny nowojorczyk budzi się rano i myśli „naleśniki” i widzi już przed oczami stos placków ociekających syropem, to realizację tej wizji zaczyna od ubrania butów, po czym wychodzi na ulicę i najdalej za drugą przecznicą znajduje „diner” albo inną kawiarnię, w którym takie serwują. Jeśli natomiast ów nowojorczyk jest nieco mniej przeciętny i ma w mieszkaniu działającą kuchnię, której może używać nie wprowadzając to w stan paniki właściciela tego mieszkania ani nie uruchamiając natychmiast czujników przeciwpożarowych (co także kończy się tym pierwszym) to zaczyna dzień również od ubrania butów, ale w tychże swoich czarno-białych trampkach idzie już nie do baru, a najbliższego spożywczaka (czyli tak ze cztery przecznice, jak ma szczęście) i kupuje tam paczkę mrożonych naleśników, po czym wraca do domu i odgrzewa je w tosterze. Natknęłam się nawet na przepis na naleśniki z jagodami w magazynie "Runner's World" (ponoć są bardzo dobre dla biegaczy zaraz po wysiłku), który zaczynał się od instrukcji „włóż naleśniki do tostera albo mikrofali”. Nie żartuję. Jeśli natomiast nasz nowojorczyk jest w awangardzie naleśnikowej (i kulinarnej w ogóle) i lubi wiedzieć co ma na talerzu, to nie zaczyna wizyty w sklepie, w tych swoich trampkach, od wyciągania naleśników z chłodziarki, ale - uwaga - idzie w okolice półki z mąkami i znajduje specjalny naleśnikowy proszek z napisem "home-made pancakces". A później w domu miesza go z wodą/mlekiem i własnoręcznie smaży, tym samym uzyskując "domowe" naleśniki.

Także zestaw manewrów, które wykonuje przeciętna polska matka dzieciom (albo też i ojciec, żeby nie było) w tradycyjny dla naleśników z serem piątek - czyli rozbijanie jajek (uwaga! rozbijanie! a nie wylewanie ich na patelnię z zakupionej butelki), bełtanie ich z mlekiem i mąką, odmierzanie ilości proszku do pieczenia, et cetera, a potem jeszcze mieszanie twarogu z żółtkiem i cukrem, podczas gdy dzieci wsadzają w tę lepka masę swoje niewielkie paluchy - jest z zasady obcy przeciętnemu mieszkańcowi Nowego Jorku.

Najważniejszą czynnością jaką wykonuje nad swoimi naleśnikami nowojorczyk, i to niezależnie od tego w jakim stopniu przyczynił się sam do powstania swojego posiłku, jest wylanie nań gęstego, lepkiego, złotobrązowego syropu. Ten pokrywa lśniącą taflą miękką powierzchnię placka, by chwilę potem zostać przez niego - jak przez gąbkę - zupełnie wchłoniętym. A potem ów słodka maź pojawia się ponownie podczas zgryzienia - gdzieś między językiem a podniebieniem. Hmm... Lubię.

środa, 7 lipca 2010

Kalafior


Jadłam dzisiaj na obiad w mensie HU zielonego kalafiora o wykwintnej nazwie "romanesco". Smakował tak samo jak każde inne rozgotowane warzywo, ale jak wyglądał! Kiedy patrzy się na coś takiego to chyba trzeba dojść do wniosku, że Bóg istnieje. A w dodatku ma Macintosha z lat 80.

niedziela, 4 lipca 2010

Kanafeh




Jadłam dzisiaj coś tak przedziwnego, że gdyby mi to wcześniej ktoś próbował opisać to chyba nic bym z takiego opisu nie zrozumiała - więc prawdopodobnie sama też polegnę.
Wyobraźcie sobie mariaż Baklavy z zapiekanką z sera mozarella - na ciepło, z dodatkiem gęstej śmietany. Powiedzmy, że będzie to stosunkowo najbliżej tego, co nazywa się "Kanafeh" albo "Kunefe". Rzecz jest ciepła, ociekająca słodkim baklavowym syropem, i nie byłoby jej daleko do innych tureckich słodyczy, gdyby nie: a) brak orzechów; b) obecność roztopionego sera wewnątrz słodkiej, gorącej, składającej się z drobnych niteczek ciasta masy. Do tej pory nie mam pojęcia co ten ser tam robi - zwykły, ciągnący się, tłusty i bynajmniej wcale nie słodki ser w typie mozarelli, w samym środku tej lepkiej słodyczy. Przedziwne. Arcyciekawe. Przepyszne.

Wiem za to JAK robi się to nitkowate ciasto (lowe youtube)
http://www.youtube.com/watch?v=fi1DCHEsTfQ

Kanafe jadłam w zwykylm, nieróżniącym się od tysiąca innych, barze z koftą i kebabem, przy Kottbusser Dam. I niedość, że jest to od miejsca, gdzie mieszkam w Berlinie 1o minut piechotą, to w dodatku mają czynne 24h. Niebezpieczne.

Początek - czyli obowiązkowy mit założycielski

Kiedy Julia Child, zanim stała się "tą" Julią Child - autorką niezliczonych, kultowych już niemal, książek kucharskich i kobietą, która nauczyła Amerykanów gotować - zastanawiała się co właściwie ma zrobić ze swoim życiem, jej mąż spytał ją co najbardziej na świecie lubi robić. "Jeść" - odpowiedziała Julia. 'And you're so good at it!' - uslyszala w odpowiedzi.
No więc ja też najbardziej na świecie lubię jeść. A zaraz na drugim miejscu - pisać. I wiem, ze najlepszym, absolutnie najlepszym zajęciem dla mnie byłoby zostać recenzentem kulinarnym: jeść zawodowo; smakować i rozkoszować się w ramach pracy, a potem - zamiast opowiadać przez telefon znudzonemu chłopakowi, który po pierwszych kilku zdaniach nie może już słuchać, bo robi się głodny - opisywać i ubierać smaki w słowa.
Nie mogę jednak zostać recenzentem kulinarnym, bo Bóg stworzył mnie wegetarianką. A w zasadzie nie tyle Bóg (w którego istnienie i tak nie wierzę) tytko ja sama siebie zrobiłam w 17-tym roku życia, czyli już jakis dośc konkretny czas temu. I tego zamierzam się trzymać. A co to za recenzent kulinarny, szczególnie w naszym mięsożernym kraju, co żywi się serem, sałatą i okazjonalną rybą. (Tak, wiem, ten ostatni punkt w menu nie czyni ze mnie stuprocentowej wegetarianki. Powiedzmy, ze jestem "semi", albo "jaroszem". Ale czy to ważne? Jak zwał tak zwał).
Tak więc nie będę nigdy recenzetem ("recenzentką" powinno być w zasadzie) kulinarną. Jako (semi)wegetarianka jestem czymś w rodzaju niepełnej, niedoskonałej wersji smakosza. Nie pozwala mi na to moja "dieta". Nienawidzę mówienia o wegetarianizmie jak o "diecie"! Czy ja się głodzę? Czy liczę kalorie? Czy mam fioła na punkcie zdrowej żywności? Czy sprawdzam zawartość wartości odżywczych w każdym gramie spożytej potrawy? Czy ja sobie robię jakąś krzywdę? Nie! Ja sie obżeram wszystkim co popadnie! Co to za dieta? Tak się tylko składa, że moje "wszystkim" wyklucza mięso i produkty pochodne... Co z kolei wyklucza mnie samą z pewnej gastronomicznej społeczności. Zatem z pełnoetatowego zawodu recenzenta kulinarnego nici. Pozostaje mi pisanie bloga.