Pamiętam, że kiedy pierwszy raz jadłam "veggie duck" w jednej z tanich tajskich knajpek na 1-szej Aleji w East Village wyplułam ją myśląc, ze kuchnia chyba się pomyliła i dostałam kawałek czegoś, co kiedyś żyło. Nie chodziło nawet o smak - mięso kaczki ma, o ile w ogóle pamiętam z wigilii u babci w Skarżysku-Kamiennej w jakimś 1992 roku, smak delikatno-gorzki, o napiętych włóknach, taki dokładnie jak szarawo-zielonkawy kolor tego mięsa.
Był miękki,
tłustawy i pokryty takimi wyczuwalnymi językiem wypustkami, jakby był
kawałkiem kaczej skory. Po wypluciu kazałam spróbować (inny) kawałek
mojemu bratu, prosząc, żeby powiedział mi czy to przypadkiem nie kaczka. Żuł chwilę, przeżuł, i powiedział: "to jest, madziu, wegetariańska kaczka".
Ktoś produkując ten substytut mięsa musiał specjalnie zaprojektować, żeby wyciskać na nim kaczoskórze wypustki. Przedziwne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz