TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.
TO NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.
niedziela, 3 lutego 2013
niedziela, 27 stycznia 2013
Russian Vodka Room czyli Back in town
Na talerzu śledź. W kieliszku nalewka chrzanowa. Całość w Russian Vodka Room na 52tej ulicy, bardzo manhatańsko-najntisowym miejscu, pełnym pracowników biurowych po pracy, ale z obowiązkowym Leninem na ścianie. Z panem grającym na pianinie takie szlagiery, że to musi być na żywo i kelnerką, która ze swoim akcentem i nastawieniem mogłaby być spokojnie następną dziewczyną Jamesa Bonda. (Naprawdę się jej bałam. Wszyscy się jej bali.)
Tego wieczora nauczyłam się dwóch rzeczy:
1. "Vodka infusion" - co brzmi mniej więcej jak "napar z wódki" - oznacza po angielsku po prostu nalewkę. Ale, co istotne, nalewkę wytrawną, bez cukru. (Może Ruscy tak mają?)
2. Robienie nalewki z chrzanu to jest bardzo zły pomysł.
niedziela, 13 stycznia 2013
czwartek, 10 stycznia 2013
za mało piwa i za dużo sera, czyli Paryż
Dede la Frite, Paryż, noc. (Rzecz dzieje się po angielsku, bo bohaterka nie zna francuskiego)
- Hi, I would like some French beer.
(Barman wytrzeszcza oczy)
- French beer? Are you kidding me? Did they not tell you the French do not make beer?
- Fine. Any beer will do.
(nalewa belgijskie)
- And also, some cheese please.
- What kind of cheese?
- Any cheese is fine.
(Barman jeszcze bardziej wytrzeszcza oczy)
- ANY cheese?! Did they not tell you the French make 300 kinds of cheese???
[Well, they kind of told me, but I can't help not to give a damn.]
- Hi, I would like some French beer.
(Barman wytrzeszcza oczy)
- French beer? Are you kidding me? Did they not tell you the French do not make beer?
- Fine. Any beer will do.
(nalewa belgijskie)
- And also, some cheese please.
- What kind of cheese?
- Any cheese is fine.
(Barman jeszcze bardziej wytrzeszcza oczy)
- ANY cheese?! Did they not tell you the French make 300 kinds of cheese???
[Well, they kind of told me, but I can't help not to give a damn.]
wtorek, 25 grudnia 2012
Wigilia czyli żur postny galicyjski
Zrobiłam żur postny galicyjski z ziemniakami i barszcz, upiekłam makowiec i pasztet z selera, a do tego drugiego przyrządziłam też sos tatarski, ugotowałam fasolę jasiek. Bigos zrobiła Gosia, w wersji oryginalnej i wege, śledziami w oleju z orzechami i rodzynkami zajął się zawczasu Jacek, uszka z grzybami do barszczu z ulepiła babcia (która też równolegle zrobiła pasztet mięsny i gęś z pomarańczami na drugi dzień świąt), a karpia smażonego w tym roku kupiliśmy, bo dni na gotowanie były ledwie dwa, a palniki na kuchence tylko cztery.
„Po co nam właściwie dwie zupy?” - spytał ktoś, kiedy siadaliśmy do wigilii, na co - „No jak to?!” - babcia oburzyła się zza szczytu stołu, i oddychając głośno już znad talerza żuru oznajmiła nam, iż „W Andrychowie mieliśmy trzy zupy, robiliśmy jeszcze grochową”.
Nie jestem pewna, jak z całą resztą dań, ale żur postny galicyjski to zupa, którą moja rodzina je nieustannie co wigilię od kilkudziesięciu lat, robioną według tego samego przepisu mojej prababci z Andrychowa, zwanej - nie bez powodu - Babcią Grubą.
W wersji oryginalnej, z początku XX wieku - kisi się do niego chleb żytni, albo w ogóle mąkę.
W wersji o sto lat późniejszej, kiedy kobiety zamiast uczyć się piec chleb robią prawo jazdy, żeby móc wsiąść w auto i jechać po niego do supermarketu, można przy okazji z supermarketowej półki chwycić zakiszoną już mąkę w butelce. Oraz suszone grzyby, jeśli nie jest się w tej współczesnej awangardzie, która grzyby jesienią zbiera i potem własnoręcznie suszy.
A później grzyby, bardzo dużo grzybów, się zagotowuje aż zmiękną, dodaje do nich zakiszoną mąkę i wodę, i gotuje aż zupa osiągnie brązowy kolor i zawiesistą konsystencję. Podaje się z gotowanymi ziemniakami. Okrutnie to kwaśne. Okrutnie.
Kiedy swego czasu, dawno temu, prowadziłyśmy z moją mamą restaurację, ten żur był pierwszym w karcie i ulubionym daniem moich wszystkich okazjonalnie skacowanych znajomych. Kwaśne pomaga trawić alkohol, a ciepłe ziemniaki jak znalazł na opustoszały brzuszek. W sam raz na późne śniadanie w towarzystwie nieustającego łupania w głowie w poimprezową sobotę albo niedzielę. Babcia Gruba ponoć łajała mojego pradziadka Klemensa, kiedy wrócił za późno z knajpy na rogu głównego rynku, w której przesiadywał wieczorami. Dziadek był kierowcą Czeczowiczki, lokalnego właściciela fabryki tkanin, w której zatrudnione było co najmniej pół Andrychowa, i wraz z innymi fabrycznymi kierowcami pił tam co wieczór. („Kierowcy zawsze piją najwięcej” - babcia wzruszyła ramionami znad zupy. „To przecież wiadomo”.) Babcia Gruba doskonale wiedziała jak wygląda męski wieczór w andrychowskich restauracjach, bo w międzywojniu jej rodzice byli właścicielami jednej z trzech może knajp w tym mieście. Na której zresztą zbankrutowali, kiedy przyszedł kryzys (jak widać historia lubi się powtarzać), po czym umarli oboje na zapalenie płuc w czasie okupacji. Nie wiem czy prapradziadek Stanisław i praprababcia Maria podawali w swojej restauracji żur postny galicyjski, pamięć mojej babci sięga jedynie do jej własnego wigilijnego stołu z późnych lat 30-tych. Wiemy jednak z innych źródeł, że Babcia Gruba z zadziwieniem traktowała mojego dziadka Olka, najspokojniejszego człowieka na świecie, kiedy starał się o rękę mojej babci w 1955 roku, bo: „co to za chłop co nie pije!”. Tak więc mogę przypuszczać, że - nawet jeśli nie był serwowany w rodzinnej restauracji - żur postny galicyjski przydawał się w domu moich pradziadków nie tylko na wigilię.
„Po co nam właściwie dwie zupy?” - spytał ktoś, kiedy siadaliśmy do wigilii, na co - „No jak to?!” - babcia oburzyła się zza szczytu stołu, i oddychając głośno już znad talerza żuru oznajmiła nam, iż „W Andrychowie mieliśmy trzy zupy, robiliśmy jeszcze grochową”.
Nie jestem pewna, jak z całą resztą dań, ale żur postny galicyjski to zupa, którą moja rodzina je nieustannie co wigilię od kilkudziesięciu lat, robioną według tego samego przepisu mojej prababci z Andrychowa, zwanej - nie bez powodu - Babcią Grubą.
![]() |
żur postny galicyjski z przepisu Babci Grubej |
W wersji oryginalnej, z początku XX wieku - kisi się do niego chleb żytni, albo w ogóle mąkę.
W wersji o sto lat późniejszej, kiedy kobiety zamiast uczyć się piec chleb robią prawo jazdy, żeby móc wsiąść w auto i jechać po niego do supermarketu, można przy okazji z supermarketowej półki chwycić zakiszoną już mąkę w butelce. Oraz suszone grzyby, jeśli nie jest się w tej współczesnej awangardzie, która grzyby jesienią zbiera i potem własnoręcznie suszy.
Kiedy swego czasu, dawno temu, prowadziłyśmy z moją mamą restaurację, ten żur był pierwszym w karcie i ulubionym daniem moich wszystkich okazjonalnie skacowanych znajomych. Kwaśne pomaga trawić alkohol, a ciepłe ziemniaki jak znalazł na opustoszały brzuszek. W sam raz na późne śniadanie w towarzystwie nieustającego łupania w głowie w poimprezową sobotę albo niedzielę. Babcia Gruba ponoć łajała mojego pradziadka Klemensa, kiedy wrócił za późno z knajpy na rogu głównego rynku, w której przesiadywał wieczorami. Dziadek był kierowcą Czeczowiczki, lokalnego właściciela fabryki tkanin, w której zatrudnione było co najmniej pół Andrychowa, i wraz z innymi fabrycznymi kierowcami pił tam co wieczór. („Kierowcy zawsze piją najwięcej” - babcia wzruszyła ramionami znad zupy. „To przecież wiadomo”.) Babcia Gruba doskonale wiedziała jak wygląda męski wieczór w andrychowskich restauracjach, bo w międzywojniu jej rodzice byli właścicielami jednej z trzech może knajp w tym mieście. Na której zresztą zbankrutowali, kiedy przyszedł kryzys (jak widać historia lubi się powtarzać), po czym umarli oboje na zapalenie płuc w czasie okupacji. Nie wiem czy prapradziadek Stanisław i praprababcia Maria podawali w swojej restauracji żur postny galicyjski, pamięć mojej babci sięga jedynie do jej własnego wigilijnego stołu z późnych lat 30-tych. Wiemy jednak z innych źródeł, że Babcia Gruba z zadziwieniem traktowała mojego dziadka Olka, najspokojniejszego człowieka na świecie, kiedy starał się o rękę mojej babci w 1955 roku, bo: „co to za chłop co nie pije!”. Tak więc mogę przypuszczać, że - nawet jeśli nie był serwowany w rodzinnej restauracji - żur postny galicyjski przydawał się w domu moich pradziadków nie tylko na wigilię.
Subskrybuj:
Posty (Atom)