majonez versus hummus (czyli o jedzeniu)
TO NIE JEST TYPOWY BLOG Z PRZEPISAMI, BO SPECJALNIE NIE UMIEM GOTOWAĆ.
TO NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.
TO NIE JEST TEŻ BLOG Z REGULARNYMI RECENZJAMI KULINARNYMI.
TO JEST BLOG O TYM, ŻE JEM.
piątek, 29 listopada 2013
sobota, 24 sierpnia 2013
jego wysokość burak
Oszalałam na punkcie buraka.
Burakowi należą się ukłony. Należą mu się pochwały i zaszczyty.
(tak się mówi w Poznaniu: nie buraków tylko buraka, nie "po ile truskawki" tylko "po ile truskawka" i nie naleśniki z brzoskwiniami tylko z naleśniki brzoskwinią proszę odebrać!)
Także oszalałam na punkcie buraka, jednego i jedynego, króla wszystkich warzyw bulwiastych.
I w tej mojej fascynacji nie mogę zrozumieć jak to w ogóle możliwe, że w Polskiej kuchni jego wysokość burak jest co najwyżej rozmienionymi na drobne buraczkami.
(Buraczki. Co za słowo w ogóle, aż się człowiek wzdryga.)
Chrzan owszem, zacny kompan. Ale wygotować w ukropie do nieprzytomności, a potem zetrzeć na maź, tylko po to, żeby chlapnąć nią gdzieś obok, w cieniu, kotleta. Nie nie nie. A fe. Bardzo źle.
Buraczki po polsku. (Na greenpoincie z dostawą do domu) |
I to nie tylko pochwały wujka na weselu, któremu wciągnięty pomiędzy jedną a drugą wódką barszczyk pozwala odwlec w czasie kaca. I nie pochwały marznącej w grudniu chudej ciotki pochłaniającej z dziecięcą wdzięcznością bogaty w ziemniaki i fasolę barszcz ukraiński. Należą mu się pochwały największych szefów kuchni.
Na szczęście wie już o tym doskonale nowojorski świat kulinarny. A razem z nim teraz wiem także i ja, Madzia.
Wiem również - albo przynajmniej wydaje mi się, że wiem, bo wiele na to wskazuje - że istnieje na buraczaną doskonałość wzór. Istnieniu tego wzoru przeczy co prawda jedna bardzo wykwintna kolacja w mieszczącej się przy 55tej ulicy skandynawskiej restauracji rybnej aquavit. Restauracja ów ma jedną gwiazdkę michelin, która to gwiazdka jednakowoż nie pomogła mi przestać kojarzyć jej nazwy głównie z kompleksem basenów w Poznaniu i jakoś nie potrafię myśleć o niej kompletnie poważnie. Tam właśnie, w owym Aquavicie, podano mi buraka, hm, wędzonego. Albo właściwie: owędzonego. Burak, pokrojony na nieduże kostki, i nie do rozpoznania, bo kompletnie czarny, był z każdej strony konkretnie owęglony = pokryty cienką warstwą suchego i smakującego węglem prochu. Nie potrafię tego inaczej opisać, ponieważ kompletnie nie zrozumiałam co się tam na tym talerzu wydarzyło. Być może był kolejny etap buraczanego wtajemniczenia. Niemniej jednak, nulla regula sine exceptione, a na moim poziomie buraczanej fizyki, wzór na doskonałość buraka ten wygląda tak:
BURAK + SER + ZIELONE
Przykłady mam trzy:
1. W pewnej poznańskiej restauracji, którą zdarzyło mi się kiedyś w życiu prowadzić, podawaliśmy carpaccio z buraków. Carpaccio = coś pokrojonego bardzo cienko, i choć większości ludności kojarzy się z plastrami wołowiny (a bardzo niewielkiej mniejszości z włoskim malarzem renesansowym Vittore Carpaccio), to burak jest do tego celu doskonały. Cienkie plastry zamarynowanego wcześniej buraka podawaliśmy na liściach rukoli, przykryte cienkimi plastrami parmezazu, i polane gęstym sosem vinegrettte. Pycha.
2. W innej wersji tegoż samego, to znaczy w innym kształcie buraka i innej nieco wariacji na temat sera i zioła, pokrojone w kostkę buraki miesza się z serem kozim i dodaje liście kolendry. Rzecz prostsza (jadłam domowej roboty, wykonane w celu piknikowym) a bardzo zacna.
3. Wariacja najbardziej ą-ę, odkryta niedawno w restauracji M.WELLS w MoMA PS1. Burak marynowany, także lekko octowy (ale ocet słodki, w najlepszym stylu), pokrojony w połówki - wygląda bardziej dystyngowanie niż w kostkach - podanny na ricocie (ricottcie?) i ozdobiony liścmi rukwi (mało popularnej rośliny o angielskiej nazwie watercress). Całość polana olej truflowym. To danie zdecydowanie wyniosło buraka na światowe dwory.
Jadłam w miłej, lokalnej, brooklyńskiej w style, choć nie-miejskiej restauracji, położonej przy drodze nr 10, w miejscowości Bloomville w rejonie Catskills, i z racji numeru tej drogi nazywającej się "table on ten". W menu głównie makarony, robione na świeżo, ale, jak się okazało, więcej warte niż same walory smakowe była wyjątkowość tego miejsca w tej właśnie okolicy oraz jego entourage - i miłe wnętrza XIX-wiecznego drewnianego domu, i ogródek z długimi stołami i ławami. Tam właśnie na deser zaproponowano nam "ice cream sandwich", o smaku buraczanym (któremu ze względu na zapadający już zmrok nie udawało się zrobić dobrego zdjęcia). Było słodko, było osobliwie - gdyby mi nie powiedziano, nie wpadłabym, że to smak buraka - ale raczej więcej było dziwu niż zachwytu.
Jednakowoż, zachwyt nad burakiem trwa.
piątek, 19 lipca 2013
David Horvitz eating things
After hanging out relatively much with David in the past weeks, while at the same time working with him on a project relating to artists' breakfasts, I realized I have a slightly embarassing number of photos on my iPhone of him eating.
There is David eating a donut in a car; David having an omlette in a restaurant; David over a bowl of bluberry pierogis that I made one hot and sunny Sunday morning; on top of David with a mushroom stuffed into his mouth - a hen of the woods he was just about to slice and fry with leek and eggs to serve with avocado for yet another meal together. And this is to name and show just a few.
So here it is, a small appendix to both the Artist Breakfast on post, and our friendship:
piątek, 22 marca 2013
Chocolate pizza
A myślałam ze już mnie nic nie zaskoczy.
A tu proszę: chocolate pizza.
A tu proszę: chocolate pizza.
Na górze marshmalllow, czyli taka słodka pianka, która chyba nie ma nazwy w języku polskim ( bez straty dla języka polskiego), polana sosem z masła orzechowego, ulozona na warstwie czekolady. Całość na pizzowym spodzie, tylko, że na zimno.
Można dostać w Czekolaterii Max Brenner przy Union Square
Mało jadłam dziwniejszych rzeczy.
wtorek, 5 marca 2013
Kalendarz warzywno-owocowy czyli niekoniecznie udane zmagania z językiem
Dostałam w zeszłym tygodniu pocztą z Polski "najlepsze życzenia" z okazji Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku.
Trochę późno, ale nic to.
Wraz z życzeniami przyszedł artystowski kalendarz na nie już tak nowy rok.
A w kalendarzu jak w życiu - niekoniecznie zakończone powodzeniem zmagania z jezykiem. Nazwy dni i miesięcy po angielsku, podobnie jak nazwy świąt wksazują na domniemanego amerykańskiego użytkownika - jest "Chanukah" i "Thanksgiving"; nie ma "Bożego Narodzenia", "Gwiazdki" czy chociażby "Merry Christmas". Na wewnętrznej stronie okładki umieszczono centymetr - całe czternaście - i już miałam pomyśleć, że to w USA jakby kulą w płot, kiedy odkryłam na odpowiadającej jej ostatniej stronie skalę z całymi 5,5 cala. Czyli jednak z pomyślunkiem. Schemat kalendarza podobny do Moleskine'a, tyle, że już częściowo zapełniony fotografiami (głównie polskich) widoków, rysunkami i niemal przypadkowymi (gdyby nie to, że wydrukowanymi) zapiskami. Takie artystowskie ingerencje. W ich ramach na co którejś stronie jest też lista owoców i warzyw - na każdy miesiąc. Po polsku i po angielsku, obok siebie, grzecznie. Pewnie chodzi o to kiedy rośnie. Ładny pomysł, rzucam okiem.
Kalendarz zaczyna się od stycznia, co jemy w styczniu? Brukselkę, buraki, cykorię, dynię, endywię, fenkuł, kapustę, marchewkę, natkę pietruszki (na oknie - tak na pocieszenie), pietruszkę, pora, roszponkę, seler i ziemniaki. = Słabo. Korzenie z piwnicy. Rozweselić nas mają gruszki i jabłka.
Przychodzi więc luty, co jemy w lutym? Brukselkę, buraki, cykorię, dynię, endywię, fenkuł, kapustę, marchewkę, natkę pietruszki (na oknie), pietruszkę, pora, roszponkę, seler i ziemniaki. Nie jest jakby lepiej. Gruszki i jabłka średnio pocieszają.
Ale że już marzec, zaglądam do marca. Zaczyna być jasne, że - choć nazwy podane ładnie w obu językach - mowa jest o warzywach i owocach dostępnych w Polsce. Co zatem Polacy jedzą w marcu? Brukselkę, buraki, cykorię, dynię, endywię, fenkuł, kapustę, marchewkę, natkę pietruszki (na oknie), pietruszkę, pora, roszponkę, seler i ziemniaki. Uwaga uwaga - pierwsze zbiory rzodkiewki! Nikt nie może już patrzeć na szarlotkę.
Wczuwając się z rosnącym niepokojem w amerykańskiego czytelnika, przechodzę do kwietnia. Czy w Polsce w kwietniu już coś rośnie? Jest ponownie: cykoria, endywia, natka pietruszki (na nieśmiertelnym oknie), por, roszponka, rzodkiewka (którą wszyscy niemogący już patrzeć na ziemniaki i marchew żywią się od miesiąca), ziemniaki, pierwsze zbiory botwinki i rabarbaru. Owoce? GRUSZKI I JABŁKA!
Odczuwam niewysłowioną ulgę kiedy w maju zapchani ziemniakami Polacy dostają w końcu od matki ziemi "pierwsze zbiory sałaty, rukoli i szczawiu" oraz "pierwsze zbiory truskawek", biedaki.
Ale chwilę później uświadamiam sobie, że zaczęłam czytanie zimowego jadłospisu od stycznia.
Drżącymi dłońmi kartkuję do grudnia.
A w grudniu: brukselka, buraki, cykoria... gruszki i jabłka!
Chlip!
Nic dziwnego, że tyle ich w Chicago.
Trochę późno, ale nic to.
Wraz z życzeniami przyszedł artystowski kalendarz na nie już tak nowy rok.
A w kalendarzu jak w życiu - niekoniecznie zakończone powodzeniem zmagania z jezykiem. Nazwy dni i miesięcy po angielsku, podobnie jak nazwy świąt wksazują na domniemanego amerykańskiego użytkownika - jest "Chanukah" i "Thanksgiving"; nie ma "Bożego Narodzenia", "Gwiazdki" czy chociażby "Merry Christmas". Na wewnętrznej stronie okładki umieszczono centymetr - całe czternaście - i już miałam pomyśleć, że to w USA jakby kulą w płot, kiedy odkryłam na odpowiadającej jej ostatniej stronie skalę z całymi 5,5 cala. Czyli jednak z pomyślunkiem. Schemat kalendarza podobny do Moleskine'a, tyle, że już częściowo zapełniony fotografiami (głównie polskich) widoków, rysunkami i niemal przypadkowymi (gdyby nie to, że wydrukowanymi) zapiskami. Takie artystowskie ingerencje. W ich ramach na co którejś stronie jest też lista owoców i warzyw - na każdy miesiąc. Po polsku i po angielsku, obok siebie, grzecznie. Pewnie chodzi o to kiedy rośnie. Ładny pomysł, rzucam okiem.
Kalendarz zaczyna się od stycznia, co jemy w styczniu? Brukselkę, buraki, cykorię, dynię, endywię, fenkuł, kapustę, marchewkę, natkę pietruszki (na oknie - tak na pocieszenie), pietruszkę, pora, roszponkę, seler i ziemniaki. = Słabo. Korzenie z piwnicy. Rozweselić nas mają gruszki i jabłka.
Przychodzi więc luty, co jemy w lutym? Brukselkę, buraki, cykorię, dynię, endywię, fenkuł, kapustę, marchewkę, natkę pietruszki (na oknie), pietruszkę, pora, roszponkę, seler i ziemniaki. Nie jest jakby lepiej. Gruszki i jabłka średnio pocieszają.
Ale że już marzec, zaglądam do marca. Zaczyna być jasne, że - choć nazwy podane ładnie w obu językach - mowa jest o warzywach i owocach dostępnych w Polsce. Co zatem Polacy jedzą w marcu? Brukselkę, buraki, cykorię, dynię, endywię, fenkuł, kapustę, marchewkę, natkę pietruszki (na oknie), pietruszkę, pora, roszponkę, seler i ziemniaki. Uwaga uwaga - pierwsze zbiory rzodkiewki! Nikt nie może już patrzeć na szarlotkę.
Wczuwając się z rosnącym niepokojem w amerykańskiego czytelnika, przechodzę do kwietnia. Czy w Polsce w kwietniu już coś rośnie? Jest ponownie: cykoria, endywia, natka pietruszki (na nieśmiertelnym oknie), por, roszponka, rzodkiewka (którą wszyscy niemogący już patrzeć na ziemniaki i marchew żywią się od miesiąca), ziemniaki, pierwsze zbiory botwinki i rabarbaru. Owoce? GRUSZKI I JABŁKA!
Odczuwam niewysłowioną ulgę kiedy w maju zapchani ziemniakami Polacy dostają w końcu od matki ziemi "pierwsze zbiory sałaty, rukoli i szczawiu" oraz "pierwsze zbiory truskawek", biedaki.
Ale chwilę później uświadamiam sobie, że zaczęłam czytanie zimowego jadłospisu od stycznia.
Drżącymi dłońmi kartkuję do grudnia.
A w grudniu: brukselka, buraki, cykoria... gruszki i jabłka!
Chlip!
Nic dziwnego, że tyle ich w Chicago.
Subskrybuj:
Posty (Atom)